2962 metry na 26 urodziny (Zugspitze) |
poniedziałek, 21 czerwca 2010 22:43 |
Punkt czwarta, dzwoni pierwszy z trzech budzików, nastawionych na wypadek, gdyby któremuś z członków ekipy przyszło do głowy sabotować poranne wstawanie. Z zewnątrz dobiega niepokojący dźwięk. Trudno określić czy to siarczysty deszcz obijający tropik namiotu czy szum wezbranego potoku przepływającego 20 metrów od naszej noclegowni. Chwilę potem wiemy już, że pogoda zachęca raczej do degustacji lokalnych wyrobów piwowarskich w jednej z pobliskich knajpek, niż do drapania się na bez mała 3 tyś metrów. Mżawka, wszechobecna wilgoć, niebo w gęstych deszczowych chmurach i zero perspektyw na zmianę sytuacji. Cóż nie przejechaliśmy przecież 1000 km, żeby pustoszyć kufle. Wstajemy i w drogę... Trzeba spróbować...
Od trzech godzin jestem zupełnie sam. W dole, na lodowcu, ostatni turyści odchodzą zrezygnowani spod białych ścian Zugspitze. Maleńkie kropki sunące po dnie doliny uświadamiają, jak bardzo jestem daleko. Uświadamiają, że tutaj zdany jestem całkowicie na łaskę góry. Większość lin zabezpieczających ferratę leży głęboko pod śniegiem. Zresztą dawno już przestałem ich szukać. Porzucając ubezpieczony szlak, wybrałem drogę, która wydaje mi się najwygodniejsza i w miarę bezpieczna. Jak stabilnie oprzeć stopę w rakach na kruchej skale, tak żeby nie ujechała, a jak już to zrobi to żeby się jednak trzymać wystarczająco. Tylko czego? Skał, po których płyną strumienie wody z topniejącego śniegu? Zupełnie sam, bez asekuracji. Setki kroków, z których każdy może okazać się tym ostatnim.
Ostrożnie, krok za krokiem, po 20 centymetrowej ścieżce ponad chmurami. Jeszcze tylko kawałek rynną i ostatnia stroma prosta. Ciszę znowu przecina głośny huk. Odruchowo spoglądam w niebo. Tym razem to za moimi plecami, po przeciwległym stoku pędzą ogromne masy śniegu. Suną między skałami jak kaskady wielkiego górskiego wodospadu.
Po 13 godzinach marszu, po 4 godzinach samotnej, śnieżnej wspinaczki stanąłem na szczycie. Na twarzach lekko zdezorientowanych członków obsługi stacji (pięciu Niemców drapiących się w czoło) wymalowało się zaskoczenie i niedowierzanie. Okazało się, że mimochodem zostałem pierwszym turystą w tym roku, któremu odbiło na tyle skutecznie, że gramolił się na górę o własnych siłach, zamiast jak człowiek skorzystać z klimatyzowanego wagonika kolejki linowej. Do zachodu słońca podziwiałem widoki. Dreptałem po tarasie tam i z powrotem jakby nie mogąc nacieszyć się tym, że grunt pod stopami nie opada już stromym stokiem w Piekielną Dolinę.
[2010-06-03/05] |