W góry! w góry, miły bracie! Tam swoboda czeka na cię.
A co kiedy chcę się wyżej, i wyżej, i coraz bardziej zaczyna pociągać nas pionowy świat? I kiedy do tego wyżej, dalej i w pionie nie wystarczy już stary plecak i wytarta flanela, a przede wszystkim brak nam umiejętności? No to trzeba te umiejętności poszerzyć. I właśnie taka sytuacja legła u podstaw mojego trzytygodniowego urlopu w tym roku i planu połapania paru przydatnych umiejętności.
O ile rzecz dotyczyłaby szydełkowania lub innych równie śmiercionośnych zajęć można po prostu uczyć się samemu z pomocą znajomych. Tu jednak chodzi o bezpieczeństwo, zdrowie, czasem o życie, o wyrobienie prawidłowych nawyków i parę innych mądrych "sloganów" (które po paru dniach wiszenia na skale nabierają bardzo realnego znaczenia). Zacząłem więc od znalezienia kogoś, kogo można obdarzyć zaufaniem i powierzyć mu własną edukację. Padło na Kilimanjaro Waldka Niemca i osobiście uważam, że lepiej paść nie mogło. A było tak:
Cała zabawa zaczęła się w Bolechowicach od teorii, przewędkowania kilku popularnych kursowych czwórek i zdaniu sobie sprawy z tego, że wspinaczka to jedna z moich ulubionych form aktywności fizycznej. Kolejne dni upływały, pomimo wyraźnego oporu materii nauczanej, na poszerzaniu wiedzy i umiejętności, pod czujnym okiem Wojtka "Szymona" Szymandery i Maćka "Długiego" Długosza, którzy to próbowali za wszelką cenę wyplenić z kursantów skłonności samobójcze i systemowe wręcz zamiłowanie do samookaleczeń. A za ilustrację jak ciężka i odpowiedzialna to praca niech posłuży cytat: "To jedziesz, tylko uważaj, bo dziś wykorzystałaś już wszystkie życia" (sic!).
Męczenie bolechowicko-kobylańskich wapieni skończyło się po sześciu dniach, kilku siniakach i ogólnym zadowoleniu z siebie. Co oznacza, że pora wracać do domu? No niezupełnie. Dla mnie przygoda z liną dopiero się zaczyna.
Kolejny etap - Velka Paklenica. Czyli przepiękny kanion w górach Velebit w Chorwacji, doskonały region wspinaczkowo-górski (skałkowy zresztą też). Pierwsze wrażenie? Skała prędzej Cię wypatroszy niż da ci się poślizgnąć. Paklenicki wapień zupełnie bowiem nie przypomina tego, co na Jurze zwykło nazywać się wapieniem (śliskiej zwartej masy). Do czynienia mamy tu z pełnym asortymentem tnąco-siekającym, w dodatku skorym do kruszenia. Od maleńkich brzytewek po wielkie ściany, w całości pokryte czymś w rodzaju olbrzymich kaloryferów. Prócz wszechobecnych szatkownic, stałym punktem programu paklenickich wspinaczek jest temperatura i słońce ścinające mózg na bezmyślną masę. Skwar taki, że jedyną możliwą formą walki z nim jest ucieczka. Najlepiej więc gramolić się tak dobranymi trasami, żeby jak najdłużej coś rzucało na nas cień i oczywiście meldować się pod wybraną drogą wczesnym rankiem (zupełnie po ciemku).
Tym razem pod opiekę wziął nas (czterech żółtodziobów) Waldek Niemiec. I to pod jego czujnym, choć nie nadopiekuńczym okiem spędziliśmy pośród paklenickich skał dziesięć pouczających, wspinaczkowych dni. Nie nadopiekuńczym, ponieważ metodykę Waldka doskonale charakteryzuje stara maksyma: jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Swoją rolę ogranicza do instruktarzu i czuwania nad tym, aby wywrotki nie skończyły się niczym ponad zadrapania i urażoną dumę.
Z perspektywy kilku miesięcy i swoich prywatnych obserwacji, poczynionych już jako jednostka samodzielna podczas skałkowych weekendów, stwierdzić muszę, że porządny nauczyciel jest kluczem do niepołamania sobie gnatów. Czego sobie i Wam życzę.
więcej w galerii >>
[2011-08-06/23] |