Skoro można zadedykować komuś książkę, czas i wysiłek poświęcony na jej napisanie, to zapewne można i podróż. Dedykuję, więc mój czas i wysiłek tym, którzy na mnie czekali.
2009-12-11 "Ciemność widzę..." (13:30-16:40) Wołosate -> Przełęcz Bukowska
Ustrzyki Górne jest trochę po 13. Wyciągam z plecaka mapę... Bieszczady
Taaa... więc jestem w Bieszczadach. Po raz pierwszy w życiu. Tak się jakoś ułożyło, że nie miałem wcześniej przyjemności. Ot, góry mam niemal za płotem to po co pół Polski tłuc się będę. Śniegu nie ma, trochę chłodnawo i pochmurnie, ale na sercu optymistycznie. W drogę... A droga długa i ewidentnie asfaltowa, więc nudna. Obowiązkowa fotka tablicy i czerwonej kropki w białej obwódce. Niestety, jak się okazuje, prześwietlona. Koleżanka eksperymentowała wcześniej z moim aparatem i astronomicznie podkręciła ISO. Peszek...
W okolicy przełęczy Beskid przy tablicach informacyjnych mundurowy na quadzie. Widać samotny wędrowiec z wielkim tobołem, drepczący w kierunku granicy z Ukrainą tuż przed zmrokiem nie uniknie uwagi naszych służb. A dokąd to, a gdzie spać będę, a jakiś dokumencik jest, a dokąd... a po co... a czas leci. Nic to, dobrze, że nie chciał oglądać zawartości plecaka, bo kisiłbym się tam jeszcze długo.
No i jest wiata na Bukowskiej. Szybka ocena sytuacji bojowej: wiać będzie i zimno jak skur... Na ławce rozpinam linki namiotu, ciasnej jedynki vel "trumienki" - jak go pieszczotliwie nazywam. Puchowy śpiwór do namiotu, ja do śpiwora. Miło i kurde... "Siku i spać" - we wczesnym dzieciństwie rodzice przypominali wieczorem o optymalnej chronologii zdarzeń. Nie ma zmiłuj, z naturą nie wygram.
Po chwili wracam do namiotu i... huk, gaśnie światło, fala gorąca po karku, świat milknie, po czole spływa wielka kropla potu. Zamieram w bezruchu. Kilka chwil mija, zanim kolory znowu zaczynają pojawiać się przed moimi oczami. Ocieram pot z czoła, trochę czerwony jak na pot. Wsuwam rękę pod kaptur i wiem już wszystko. Ot, z całej siły grzmotnąłem głową o dach wiaty, aż się sople posypały. Namacałem trzy główne źródła "potu", który teraz już opracował sobie strumyk przez środek mojej twarzy. Coś-jakby-opatrunek z chusty, którą mam na szyi. No i chyba spać pójdę, bo co tak sam siedział będę. Fajnie się zaczyna, 3 godziny marszu a ja już ranny.
2009-12-12 "Cztery wiatry" (06:00-18:00) Przełęcz Bukowska -> PTTK Chatka Puchatka
O 5:00, która to będzie typową godziną zrywania się do walki podczas tej wyprawy, zaczyna wyć syrena w telefonie. Nie wychodząc z trumienki małe "conieco", bo przecież dziś celem etapu jest Chatka Puchatka. Łyk herbaty, która kiedyś była ciepła... Samochód? Tutaj? Wyraźnie przecież słyszę silnik. Gaszę czołówkę. Samochód przystaje na chwilę, nasłuchuję, ruszył. Nie bardzo wiem co to było, ale nawet jeśli to tylko wytwór mojej zaspanej wyobraźni to i tak wcale mi się nie podobało. Zwijam majdan i już mnie tu nie ma. Kilka minut po 6:00 drepczę pod górę po świeżym śniegu. Spadł w nocy. W sumie dobrze, w końcu ma to być coś na kształt zimowego przejścia szlaku.
Już na Rozsypańcu zima coraz bardziej zaczyna przypominać zimę. Przez grzbiety przewalają się gęste chmury, powietrze tną małe lodowe szpilki, przy okazji tnąc mnie po twarzy, jest zimno, ale przede wszystkim wieje, bardzo wieje. Halicz, Kopa Bukowska, porywisty wiatr, przełęcz Goprowska, Siodło, Tarnica, wieje jak diabli, Szeroki Wierch... Nareszcie las i cisza. Tu wiatr mnie już nie dosięgnie, choć słychać jak próbuje jeszcze przedrzeć się przez korony drzew, żebym ostatni raz poczuł jego lodowy oddech. Odebrał mi całą poranną świeżość. Przez Ustrzyki przelatuję, zatrzymując się tylko na chwilę w sklepie. Coś do picia na resztę dnia. I znowu targam swoje ponad 25 kilo nadwagi pod górę. Szczerze powiedziawszy, przy takim ciężarze, nie opanowałem jeszcze sztuki naciągania pasków plecaka tak, żeby szło mi się w miarę wygodnie. Ciągle coś uwiera. Po drodze wyprzedza mnie młode małżeństwo. No cóż z takim tobołem to demon szybkości ze mnie średni. Był sobie las i leśna cisza teraz Połonina Caryńska. Albo to zmęczenie, albo jest jeszcze gorzej. Gdzieś w połowie drogi na otwartej przestrzeni podejmuję desperacko decyzję zrzucenia z siebie gratów. Chcę złapać oddech, chwilę odpocząć, poprawić plecak, tym razem wiatr próbuje wytargać ze mnie resztki sił. Nie mogę tak siedzieć w nieskończoność, zapinam klamry plecaka. Z zimna nie czuję dłoni. Do Brzegów Górnych schodzę na galaretowatych nogach po zmroku. Przy budce BPN chwila odpoczynku, który i tak niewiele daje. Jestem wykończony.
"W góry, w góry miły bracie Tam swoboda czeka na cię" Taaa... swoboda i wiatr. Te półtorej godziny z mapy nie trwa wcale 90 minut, ciągnie się w nieskończoność. Co kilka kroków odpoczywam wsparty o kijki, co chwila przykucam lub siadam na śniegu. Nie mam siły. Nigdy tu nie byłem, z mapy niewiele już rozumiem, mijam jakieś skały, to chyba Połonina Wetlińska. Wiatr. Chwiejnym krokiem człapię w ciemność, szeroko rozstawiam kijki, w blasku czołówki przed oczami przelatują tysiące drobinek lodu. Nie dam rady. Wiatr wyrywa ze mnie całą wolę walki. Nie dam rad... Światło? Zarys dachu? Pierwszy raz w życiu chce mi się krzyczeć z radości na widok świateł w oknach schroniska. Niesamowite uczucie. Radość, która najchętniej wyskoczyłaby z człowieka i pognała przodem.
No i siedzę w ciepłej Chatce Puchatka. Na wejście dostaję kieliszek czegoś co i tak bez większego efektu spływa w głąb przemęczonego ciała. Dopiero drugi kieliszek "ma smak". Trafiłem na małą imprezkę ze śpiewami. Turystyczne piosenki sprzed lat. Niesamowity klimat. Suszone daktyle, dwa chińczyki, herbata za herbatą i kolejny kieliszek, ten już zagrzał w przełyku. Będę żył.
Nie chcę myśleć, czego zażądałby Wiatr Czwarty. Nieistotne...
2009-12-13 "Dwie Chatki Puchatka i ślady łap" (06:00-20:00) PTTK Chatka Puchatka -> bacówka PTTK Pod Honem
- Chodź, Prosiaczku, i popatrz. Co tu widzisz? - Ślady - rzekł Prosiaczek - Ślady łap. - Po czym kiwnął z przejęciem. - Ach-jej, Puchatku, czy myślisz, że to jest... y...y...y... łasiczka? - Możliwe - odparł Puchatek - Ze śladami nigdy nic nie wiadomo.
Piąta. Wypełzam z ciepłego łóżka. Właściwie spakowałem się wieczorem, więc teraz tylko śpiwór. Nie mam pojęcia, czemu drzwi Chatki zamykam za sobą dopiero po godzinie. Znów brnę samotnie w mroku. Mój powłóczysty krok, ciemność i jakieś takie mało przejrzyste powietrze. Mam wrażenie, że wcale się nie poruszam. Wreszcie jakieś wyraźne wzniesienie. Kijek, kijek, noga, noga... Sporo tu nawianego śniegu, więc idę trochę według własnej koncepcji szlakarskiej. Dochodzę na szczyt, rozglądam się niepewnie. Mapy nie wyciągam, bo musiałbym zdjąć rękawiczki, a trochę zimno. Chyba w lewo, bo taka jakby ścieżka czy coś, podpowiada lekko przytłumiony umysł... No to czemu nie... Ścieżka jest, tylko jakiś idiota postawił deskę w poprzek. Dziwaczne zwyczaje tu panują, przecież ktoś się może potknąć. Idę, ścieżka staje się coraz mniej i mniej wyraźna, aż w końcu znika. Spoglądam za siebie na majaczący w oddali szczyt, z którego właśnie zszedłem. Oj nie, nie ma takiej opcji, nie będę się tarabanił z powrotem tylko po to, żeby uznać, że szedłem dobrze i znowu dreptać w dół. Rzut oka na okolicę. W świetle wybudzonego już nieco dnia dostrzegam drzewo. A pojedyncze drzewa na otwartej przestrzeni mają to do siebie, że jak lep przyciągają pędzle szlakarzy. Pewnie tam. No i co? I kto tu jest master-of-nawigejszyn? Jest ścieżka, a na niej świeże ślady butów. Ktoś musiał wstać sporo wcześniej przede mną, że o takiej godzinie dotarł aż tu. Zapewne zmęczonych wieczorem lokatorów Chatki zastanie jeszcze w łóżkach. Nie ma co, prawdziwy turysta. Raźniej się drepcze po czyichś śladach. Mija pół godziny i zza delikatnego wzniesienie wyłaniają się zabudowania. Fajnie, będę miał gdzie zdjąć plecak i dać odpocząć plecom. Choć z drugiej strony te chałupy w Bieszczadach są budowane strasznie na jedno kopyto. Szopa, koło niej domek, zupełnie jak schronisko, które opuściłem jeszcze przed wschodem słońca. No i chyba... no, bo zdawało mi się, że na Wetlińskiej jest tylko jedna... Podszedłem już dość blisko, żeby w człowieku przy drzwiach rozpoznać jednego z wieczornych śpiewaków. Ale... jak... przecież to... przecież... zwrot na pięcie i długa, seria słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Chyba mnie nie widział. Nic nie rozumiem... Co to kur... było jakaś pętla czasowa? Trójkąt Bermudzki? Załamanie czasoprzestrzeni? A ślady? Przecież ktoś tu wcześniej... no właśnie, przecież JA!!!
Krzyś powoli zlazł z drzewa. - Oj, ty głupi Misiu - powiedział - co ci do głowy strzeliło? Najpierw obszedłeś cały zagajnik sam dwa razy, a potem Prosiaczek pobiegł za tobą i obeszliście go jeszcze raz naokoło. - Jestem po prostu Miś o Bardzo Małym Rozumku. - powiedział Kubuś Puchatek.
Tak czy siak, siedzę właśnie w Bacówce pod Honem, w Cisnej, po 14 godzinach marszu. Szalenie uprzejma obsługa, przynajmniej jej żeńska część, bo właściciel donośnie poinformował, że w jadalni pod moim krzesłem powstała wielka kałuża. No i racja oczywiście po jego stronie, naświniłem, ale jakoś nie miałem siły rozglądać się za buciarnią. Pić mi się chciało. Jestem koszmarnie zmęczony. Przecież tego dnia wrażenia nie skończyły się jedynie na "patrolowaniu" Połoniny Wetlińskiej. Pomijając fakt, że czas strasznie się dłużył i przy blasku zachodzącego słońca niemal każde napotkane za Smerekiem wzniesienie zdawało mi się być już Okrąglikiem. To tuż za "Okrąglikiem właściwym" zaczęły towarzyszyć mi odciśnięte w świeżym śniegu, nie mniej świeże ślady łap. Dla utrzymania wewnętrznego spokoju oraz harmonii ducha z rozdygotanymi nogami określiłem je mianem śladów "troszkę większego psa". Z każdym krokiem tropów jednak przybywało. Niektóre wyglądały jakby powstawały na chwilę przed moim pojawieniem się na polanie. I na nic cała internetowa wiedza, nabyta przed wyjazdem, że wilki to właściwie ludzi się boją, a ataki są tak sporadyczne, że giną śmiercią tragiczną w statystykach. Tak, tylko jak to wytłumaczyć samotnemu wędrowcy, który po nocy przemierza nieprzetarte ścieżki w ciemnym lesie?! Gdy każdy refleks czołówkowego światła odbity od padających płatków śniegu przypomina wgapione weń ślepia. Szkoda gadać, spać, spać...
2009-12-14 "Samotnie" (06:40-18:00) bacówka PTTK Pod Honem -> PTTK Komańcza
Gdy droga jest monotonna, jak podczas przemierzania grzbietu Wysokiego Działu, samotność doskwiera. Wokół biało i pusto. Nad głową zmarznięte na kość wysokie drzewa poruszane wiatrem, prowadzą niekończące się rozmowy. Trzeszczą każde słowo niczym tolkienowskie drzewce. Czasem z ich gałęzi osypuje się na mnie lodowa mgiełka. Prócz nas nie ma tu nikogo. Dzisiaj po raz pierwszy z powodzeniem, w warunkach bojowych wypróbowuję zaczerpnięty z jakiegoś forum internetowego pomysł. Otóż od trzech dni do mojego plecaka przyczepione są sanie. Taki "dziecięcy ślizg" większy i masywniej zbudowany niż "dupolot", ale bez płozów, jak klasyczne sanki. Uprzęż stanowi popis mojej inżynierskiej myśli technicznej. Nie mam wątpliwości, że dla tych dwóch godzin marszu z uwolnionymi od ciężaru plecami warto było nieść do tej pory troszkę więcej. Idę tak sam szerokim grzbietem, omijam nieliczne wiatrołomy, za plecami słyszę szelest sunących po śniegu sań. Niemal zapominam, że ten tobół wróci prędzej czy później na moje plecy. Powoli w mojej głowie myśli zaczynają układać się w całe zdania, długie monologi w aktywną dyskusję z samym sobą. Zaczynam gadać do siebie.
Jednak, gdy droga jest trudna i zaczyna przypominać przedzieranie się przez pozostawione naturze okolice Jeziorek Duszatyńskich (rezerwat), samotność to ostatnie, czego bym chciał. Pośród powalonych drzew szybko gubię szlak. Idę trochę na oko, wyciągam GPS’a, teraz już przynajmniej wiem, gdzie powinny być czerwone znaki, ale GPS za mnie nie pójdzie. Przedzieram się więc między sterczącymi we wszystkich kierunkach jak dzidy połamanymi konarami. Uwalniam się od jednej przeszkody i wpadam na kolejną. Nie mogąc przecisnąć się z plecakiem, znowu nadkładam drogi. Czuję, że strasznie się wlokę, na pewno nie dotrę do Komańczy w przewidzianym czasie. Co jakiś czas wybucham złością, bo po jaką cholerę szlak idzie właśnie tędy i tak nie ma tu nic ciekawego do oglądania, zamarznięte bajora i kupa bezwładnie porozrzucanych drzew. I po jakiego diabła mi te góry!? Znaczki trza było zbierać, bym se teraz wygodnie w domu siedział i przeglądał klasery a nie jak idiota darł przez chaszcze na drugim końcu Polski. Teraz już na głos obrażam po kolei szlakarzy, leśników i siebie.
Dzisiaj naprawdę zrozumiałem, że mój GSB przemierzam samotnie. Niby wieczorem rozmawiam z obsługą schroniska (bardzo mili ludzie), ale to co innego. Chciałbym podzielić się z kimś tym kolejnym mini sukcesem, kolejnym etapem. Chciałbym, żeby ktoś rozumiał, co mam na myśli mówiąc, że wszystko mnie boli. A znaczy to, że piecze każdy centymetr ciała. Pali mnie skóra, którą mróz zmienił w tarkę, biodra poryte mam pasem plecaka, no i poczerniał mi paznokieć u stopy. Nie wiem, czy go sobie obiłem, czy lekko odmroziłem, chyba wczoraj. Żeby tylko nie było z tego jakiegoś większego kuku. A schronisko? Nawet klimatyczne. Wchodzę. W holu przy piecyku, oglądając telewizję, grzeje się dwóch młodych ludzi. Witają mnie trochę zdziwieni, bo zmrok dawno zapadł i nie spodziewali się już gości. Pokój z łazienką, cztery łóżka, biurko z nocną lampką. Gdybym chciał kiedyś pisać książkę i potrzebował do tego celu jakiegoś cichego i spokojnego kąta, to w grudniowy wieczór zapukałbym do drzwi schroniska w Komańczy i poprosił o pokój, w którym właśnie siedzę. Jakoś nie bardzo chce mi się brać za wieczorne rytuały: parzenie chińczyków, pranie i suszenie ciuchów. Posiedzę jeszcze chwilę... Jest tylko jeden mały minus. Woda z kranu nie nadaję się tu do picia. Wygląda jakby przeszła przez wszystkie zardzewiałe rury w promieniu stu kilometrów, a na końcu ktoś dla podkreślenia smaku i aromatu utopił w niej żabę. Ta podawana przez obsługę w barze jest nieco mniej "zmineralizowana".
No i jest za co wypić toast, nie ma tylko czym. Mapa Bieszczad wraca do plecaka a na jej miejsce... Beskid Niski
2009-12-15 "Na zimno" (06:00-18:00) PTTK Komańcza -> Wisłoczek SKPB Rzeszów
Baza OK, tylko droga blisko. Leżę w śpiworze owinięty w namiot na poddaszu wiaty. Mój GSB rzeczywiście jest "na zimno". Nawet długopis nie chce pisać. Dłonie mam poryte z zimna, z zęba wyleciała mi plomba. Bardzo wieje. To będzie ciężka noc, wstawanie pewnie gorsze. Sanie mi dziś dupsko uratowały, pod koniec nie miałem siły nieść plecaka. Ale zimno...
2009-12-16 "Niski wcale nie taki niski" (06:00-17:00) Wisłoczek SKPB Rzeszów -> prywatne schronisko Pod Chyrową
Wczoraj w nocy było podobno około -15°C. Dziś miałem nocować w okolicach Pustelni św. Jana, ale jestem gdzie indziej. Grzeję się w prywatnym schronisku Pod Chyrową. Jak tu trafiłem?
Tak jak przewidywałem i noc, i pobudka nie były przyjemnym doświadczeniem. Budziłem się co jakiś czas, spoglądałem na zegarek, wypowiadałem kilka brzydkich słów i na nowo próbowałem zasnąć. Kuliłem się z zimna, po czym spocony prostowałem nogi, a śpiwór zasysał mroźne powietrze z zewnątrz. Przewalałem się z boku na bok, a pode mną trzeszczały cienkie deski, tworzące prowizoryczną podłogę poddasza. Wiatr poruszał czarną folią rozwieszoną wokół legowiska niczym baldachim. Każdy jej nagły szeleszczący ruch stawał się przyczyną mojej przedwczesnej pobudki. No i jakby tego było mało, kiedy w tej mrocznej scenerii kładłem się spać, zapomniałem zabrać ze sobą do śpiwora butów. Zamarzły na kamień, twarde jak ozdobne ceramiczne buciki na drobiazgi. Po kilku minutach na każdy but, szczęśliwie, nie łamiąc przy tym kończyn udaje mi się je założyć. Choć miałem poważne wątpliwości, czy operacja zakończy się sukcesem. Zwinąłem oszronioną trumienkę, wilgotny śpiwór i karimatę. Mój wielki plecak, zabezpieczony przeciwdeszczowym pokrowcem, czekał na mnie na stole w wiacie. Wieczorem uznałem, że wciąganie go na górę i prowadzenie prób wytrzymałościowych chybotliwej wiaty to nie najlepszy pomysł. Zanim poszedłem spać, miałem jeszcze mały lokalowy dylemacik. Otóż przechadzając się w ciemnościach po terenie bazy, dostrzegłem pod lasem drewniany budyneczek. Genialnie, chatka bazowego? Może tam się przekimam? Malownicze okienko, drzwi na solidną zasuwę, a w środku deska z dziurą. A tak się miło zapowiadało. Poddasze wygrało z damskim wychodkiem.
Droga przez budzące się do życia miejscowości (Rymanów i Iwonicz) przebiega bardzo gładko. Nieliczni przechodnie nie kryją zdziwienia na widok objuczonego do granic możliwości mnie. Turysta z plecakiem jest tu zapewnie składnikiem krajobrazu raczej letniego. W aptece zaopatruję się w maść na odciski, póki co zapobiegawczo i tłusty krem. Ten drugi przyda mi się już dziś wieczorem, bo mroźna noc dała mi się we znaki. Schodząc do Lubatowej, podziwiam, robiącą z tej perspektywy niesamowite wrażenie, "jakąś górę". Wtedy nieświadomy jeszcze przebiegu szlaku, bo rano nie znalazłem czasu na otwarcie mapy, z uśmiechem uznaję, że pociągnięcie znaków przez jej wierzchołek, byłoby zabiegiem o charakterze wręcz dywersyjnym. Tak, więc wspinam się pod ten przejaw turystycznego masochizmu, mowa o Cergowej. Wspinam się i końca tej wspinaczki nie widać, właściwie to kilkakrotnie zdaje mi się, że widzę koniec. No właśnie... zdaje mi się. Na szczycie w kronice umieszczonej w skrzynce pod krzyżem zostawiam ślad swojej obecności, po czym obieram kurs na pustelnię. W drodze na dół zaliczam jeszcze teatralną glebę w trzech aktach: 1) potknięcie i nieudana próba podparcia się kijkami, 2) lądowanie na kolanach i nieudana próba podparcia się rękami, 3) degustacja śnieżnego puchu. W kościółku przy pustelni prowadzony jest remont, siedzę na tarasie domu rekolekcyjnego, pomimo ziejącego z tabliczki wyraźnego zakazu. A co, na śniegu mam siedzieć? Jakoś nie uśmiecha mi się druga noc z rzędu na łonie natury. Zerkam na spis dupochronów, to jest listę telefonów kontaktowych do schronisk i kwater przy trasie. Prywatne schronisko Pod Chyrową, dzwonię, jest miejsce, czekają na mnie, więc w drogę. W ciemności, po solidnie zasypanej świeżym śniegiem ścieżce sunę jak po sznurku, tylko dzięki niezwykłej sumienności szlakarza. Niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi dobry człowieku.
No i cała historia. Na wejście dostaję gorącą herbatę z cytryną. Tak, ci ludzie wiedzą, czego potrzebuje turysta. Parzę chińczyka, piorę co brudne, suszę co mokre, prysznic. Warunki mam iście hotelowe, nastraja mnie to do zrobienia sobie dnia luzu, jutro...
2009-12-17 "Dzień luzu" (09:00-13:00) prywatne schronisko Pod Chyrową -> prywatna kwatera Kąty
Pisząc do pracodawcy wniosek o urlop, uporczywie określałem go mianem "wypoczynkowego". Dziś postanowiłem wziąć sobie te słowa bardziej do serca.
Siódmy dzień wyprawy, wyje syrena w telefonie, co oznacza, że wybiła 8:00. Słownie ósma nie piąta. Gramolę się ze śpiwora, dzisiaj nic nie muszę. No, bez przesady, chcę dojść do Kątów. Schronisko opuszczam chwilę po 9:00, w drzwiach zamieniając jeszcze kilka słów z właścicielem. Moja mapa wycenia dzisiejszy etap na 2:20 godziny marszu, ale pierwsza napotkana strzałko-tabliczka przebija tę wartość, podając 3:45. Osobiście zgadzam się z drugą sugestią.
Pukam do drzwi budynku przy głównej drodze, nad wejściem napis "noclegi". Reakcja na mój widok jest bardzo standardowa. Szeroko otwarte oczy i szczęka w układzie: "no to borujemy". Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Z wolnymi miejscami nie ma oczywiście problemu, z tym zastrzeżeniem, że nie w części gospodarstwa przeznaczonej dla gości, bo ta w okresie zimowym z uwagi na specyfikę natężenia ruchu turystycznego, pozbawiona jest ogrzewania. W lokalnym "dyskoncie spożywczym", uzupełniam nadwyrężone zapasy żywności, plus kilka rzeczy mających podkreślić relaksacyjny charakter dnia (dwa piwa). Dzięki uprzejmości gospodarzy robię większe pranie - moje ciuchy wyraźnie się tego domagają. Około 18:00 nie mam co robić - ale luksusy... Przechylam drugie piwko i w gronie rodzinnym oglądam prognozę pogody. Na wzmocnienie dostaję krokieta i barszcz z obiadu. Bardzo miłe i smaczne zaskoczenie. Jeszcze przed dobranocką pada z moich ust sakramentalne: "To ja idę spać". Wywołuję tym wyznaniem drwiące uśmiechy na twarzach najmłodszych domowników.
2009-12-18 "Nie lubię poniedziałków..." (06:00-15:00) prywatna kwatera Kąty -> bacówka PTTK Bartne
...zwłaszcza jeśli wypadają w piątek. Największe wyzwanie tego dnia to zwleczenie się z wygodnego łóżka i przekonanie swojego nie do końca wypoczętego ciała, że tak trzeba. Ciężkie powieki sabotują wszelkie starania, przymykając się co jakiś czas na dłuższą chwilę, obolałe ramiona ogłaszają liberum veto, a nogi powołują autonomiczną republikę. Jedna wielka rozpierducha, nad którą całkowicie straciłem kontrolę. W tym miejscu należałoby pochwalić się jednak własnym geniuszem. Otóż wieczorem, niczym król strategów Napoleon przewidziałem, że poranna bitwa może przyjąć niekorzystny dla mnie obrót. Dlatego telefon po nastawieniu budzika umieściłem w najodleglejszym punkcie pokoju, tak żebym rano, nie mógł go uciszyć, nie wychodząc ze śpiwora. Veni, vidi, vici...
Na zewnątrz rześki mrozek. Idzie się sprawnie. Prócz dwukrotnego zejścia ze szlaku nie notuję większych niespodzianek. Na Magurze Wątkowskiej podobnie jak na Cergowej zostawiam w kronice ślad swego istnienia. Termometr na szczycie pokazuje -15°C. Ostatni odcinek przed Bartnem - szlak zaczyna meandrować na podmokłym terenie, omija większe i mniejsze kałuże, czasem prowadzi ich środkiem. Na rezultaty długo czekać nie trzeba, wilgotność w butach powoli zaczyna osiągać magiczne 100%. Z kolei sama bacówka stanowi dla mnie nierozwiązalną turystyczna zagadkę. Wchodzę - cisza - pytam czy ktoś tu jest. Na piętrze odzywa się Głos, że Ktoś jest na dole. Po paru chwilach ów Ktoś wyłania się zza rogu. Mówię "dzień dobry", on odpowiada i... i znika wbiegając na górę po schodach. Osobiście wykazałbym chyba większe zainteresowanie faktem, że nieznany mi człowiek wszedł właśnie do mojego domu. No nic to, czekam chwilę. Potem jeszcze chwilę i jeszcze. Chwila przeciąga się na tyle, że postanawiam podążyć śladem Ktosia. A na piętrze Głos i Ktoś kręcą się tam i z powrotem pośród artystycznego nieładu. Na pytanie o nocleg otrzymuję odpowiedź, że jest, ale musze poczekać, bo mają remont. Skala nieładu wskazuje, że nie jest to remont kosmetyczny, dlatego trochę przeraża mnie wizja kilkutygodniowego oczekiwania w przemoczonych butach, aż bacówka zostanie doprowadzona do używalności i będę mógł położyć się spać. Czym prędzej więc proponuje pomoc. Mój szlachetny gest zostaje jednak odrzucony, w zamian pada propozycja, żebym poczekał na dole w jadalni. Czekanie ma swoje niepodważalne plusy. Można na przykład: policzyć cegły, z których zbudowany jest kominek, gruntownie przeanalizować stan belek stropowych, tudzież oddać się wnikliwej obserwacji dowolnie obranego punktu w otaczającej człowieka przestrzeni. Uczta intelektualna.
Podsumowując. Życie turysty w bacówce w Bartnem składa się głównie z czekania. Pokój - musi pan poczekać, wrzątek - proszę poczekać, czy...? - zaraz, zaraz, chwileczkę. Mniej więcej po godzinnej medytacji, kiedy to moja kreatywność w wymyślaniu sobie zajęć zaczęła niebezpiecznie przygasać, niespodziewanie staję się szczęśliwym posiadaczem klucza do pokoju, to znaczy do kriokomory na piętrze. Więc spać...
2009-12-19 "Wariat" (06:15-13:30) bacówka PTTK Bartne -> prywatna kwatera Regietów
Oj, nieco zimno się porobiło. Mój nos pomimo braku atestu Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej doskonale sprawuje się podczas prób określenia temperatury powietrza. Po wyjściu z bacówki na nos oczywiście ustalam, że słupek rtęci powinien oscylować w okolicach -20°C. Pomiar ten znajduje zresztą potwierdzenie, gdy wieczorem właścicielka prywatnego agrobiznesu w Regietowie, podaje wyniki własnych obserwacji okiennego termometru z kilku ostatnich dni. No właśnie, agrobiznes a nie baza namiotowa, jak planowałem. Szczerze powiedziawszy przestraszyłem się trochę, że nocny chłodek nie pozostanie bez wpływu na moje zdrowie. Udałem się zatem do wsi w poszukiwaniu ciepłej poduszki.
Ostatni raz zrozumienie dla tego, co robię, wykazał właściciel schroniska Pod Chyrową. Pytał, skąd idę, czy z samego Wołosatego, jakie miałem warunki i ogólnie jak nastrój. Opowiadał o ciekawych ludziach, których miał przyjemność gościć. Wspomniał o lokalnym zabytku (cerkiew), że warto po drodze zobaczyć. Czuło się, że doskonale wie, na czym polega turystyka. Dzisiaj po raz kolejny człowiek, który otwiera drzwi, patrzy na mnie jak na wariata. Znowu mam wrażenie, że zaburzam komuś spokój zimowej egzystencji. No cóż, święta się zbliżają, tyle spraw na głowie, a tu taki ja. Mam nadzieję, że ta tendencja się nie utrzyma i w noc wigilijną nikt nie poszczuje mnie psem. No dobra, może to pierwsze wrażenie, a może trochę zmęczenie. Gospodyni na moje pytanie o najbliższy sklep proponuje, że jeśli coś potrzebuję, to mogą mi przywieźć, bo jadą samochodem. Szybko robię listę standardów żywieniowych: chińczyki, chałwa i kiełbasa. Nie jestem tylko pewien czy, swoją drogą szlachetna, propozycja pada z uwagi na przyjazne nastawienie do gościa, czy raczej współczucie dla młodego człowieka, któremu jego choroba psychiczna odebrała szanse egzystencji w normalnym społeczeństwie i dlatego włóczy się samotnie po lasach. Powątpiewanie w stan mojego umysłu słychać w każdym słowie i nie ukrywam, że niezbyt przyjemne to uczucie.
2009-12-20 "Bieg przez płotki" (06:15-15:20) prywatna kwatera Regietów -> prywatna kwatera Mochnaczka
No może nie całkiem bieg, bo kilometry w nogach pozwalają mi już tylko człapać, ale przeszkody na iście światowym poziomie.
Pierwszą z nich napotykam tuż za progiem domu. W nocy sporo napadało, a wiatr zwiał chyba cały śnieg z okolicy wprost na drogę, którą prowadzą mnie czerwone znaki. Idzie się ciężej niż wczoraj, sanie w głębokim świeżym puchu zapadają się trochę za bardzo, żeby uznać ich użycie za próbę ułatwienia sobie życia (i tak z nich nie zrezygnuję). Tuż przed Hańczową szlak schodzi z całkiem przyjemnej polnej drogi tylko po to, żeby przeciągnąć mnie po dnie starego jaru i kilkukrotnie kazać mi forsować ten sam strumień. Latem to zapewne bardzo ciekawe i ekscytujące doświadczenie, ale w zimowym mrozie, gdy suchy but jest na wagę złota, a lód tylko czeka, żeby złamać się z trzaskiem pod nieszczęśnikiem, taka przeprawa urasta do rangi sporego problemu. Kilka fałszywych kroków i po pół godzinie od wydostania się z jaru noszę na nogach sztywne narciarskie skorupy. Za Ropkami z kolei jakiś lokalny wiejski artysta malarz o niezwykle silnym instynkcie terytorialnym postanowił przesunąć szlak, używając do tego celu różowiejącej farby. Znaki średnio poradziły sobie z próbą czasu i soczystymi zaciekami spłynęły po powierzchni, na którą zostały naniesione. Choć z drugiej strony chwała mu za to, że otaczając swoje terytorium, użył farby i nie ulegając instynktom pierwotnym, nie skorzystał ze sposobu danego mu przez naturę z powodzeniem stosowanego przez inne ssaki terytorialne. Tak czy siak, ułańską fantazję samozwańczego szlakarza przypłaciłem sporą obsuwą czasową. Cóż by to był za bieg przez płotki z trzema płotkami. Schodzę do asfaltówki Banica - Izby, nie ma znaku, w którą stronę teraz, a nawet jeśli jest, to zasypany śniegiem. Wyciągam więc mapę: "w lewo-za kapliczką, w prawo-przez rzeczkę-pod górę". Etap przez rzeczkę okazuję się niewykonalny. Wyciągam, więc GPS’a i o zgrozo: "w prawo-za kapliczką, w lewo-przez rzeczkę-pod górę". Tym razem etap pod górę sprawia spore problemy. Do dyspozycji pozostaje zwykła chęć przedostania się na drugą stronę wzniesienia. Wytyczam zatem nową polską drogę przez Sołdywiec (626m n.p.m.). Odcinek Banica - Mizarne? Oczywiście, że są płotki. Ostatnim szlakarzem odwiedzającym te strony był zapewne sam Kazimierz Sosnowski. Znaków tu jak na lekarstwo, a jeśli już są, to w mocno zaawansowanym stadium zlewania się z otoczeniem. Dodatkowo sprawę komplikuje fantazyjny rozwój budownictwa mieszkaniowego w dolince. Po wydostaniu się z labiryntu zabudowań wchodzę w zasieki z drutów kolczastych, elektrycznych pastuchów i zwykłych sznurków do snopowiązałki. Ot, lokalna społeczność rozparcelowała sobie spory płat ziemi i dała temu wyraz poprzez zagospodarowanie wszystkiego, co można rozwiesić pomiędzy dwoma słupkami w celu ustalenia granicy.
W rezultacie, po pokonaniu wszystkich niespodzianek zanotowałem spory deficyt czasowy. W Mochnaczce Dolnej stawiłem się ponad 3 godziny później niż zakładał plan. Sporo czasu minęło jeszcze, zanim namierzyłem jakąś prywatną kwaterę. Oczywiście nie obyło się bez komentarzy w stylu, co przed świętami robią normalni ludzie i że nie jest to samotne włóczenie się po lasach. Przemilczałem, zamknąłem się w pokoju, wyszedłem dopiero rano.
Trzeba przyznać jednak, że dzień ten nie można zaliczyć do całkiem nieudanych. Na tę okoliczność zaopatrzyłem się nawet po drodze w piwo. Mapa Beskidu Niskiego, którą to powoli zacząłem obrażać wymyślnymi bluzgami, ląduje z hukiem w plecaku a na jej miejsce... Beskid Sądecki
2009-12-21 "Turysta" (06:00-16:00) prywatna kwatera Mochnaczka -> PTTK Hala Łabowska
Na Jaworzynie Krynickiej sezon zimowy powoli się zaczyna, co zwiastuje rychłe nadejście kłopotów dla turystów nieprzyodzianych w narty. Jeśli na domiar złego turysta ten jest tak podły i bezczelny, że nie ma zamiaru korzystać z kolejki gondolowej należy mu się reprymenda. Niestety mapa, którą dysponuję, nie grzeszy aktualnością (co ustaliłem dopiero w domu, po powrocie), a może nie grzeszy rzetelnością wykonania, bo szlak czerwony na szczyt ewidentnie poprowadzony jest tu wzdłuż trasy narciarskiej (na innej mapie końcówka przez las). Znaków niewiele a te, które są, należałoby odkopać ze śniegu. Idę zatem tak, jak prowadzi mnie mapa. Oczywiście nie środkiem trasy a jak to tylko możliwe najbliżej krawędzi lasu. Idę i tylko czekam aż jakiś, poruszony moim niecnym występkiem strażnik, uświadomi mnie, że popełniam niewybaczalną zbrodnię. Długo czekać nie muszę. No właśnie... Tak wiem, dlatego... Tak wiem, ale... usiłuję delikatnie przeforsować mój plan wejścia na szczyt. Uzyskuję w zamian wiele światłych porad w stylu: "Proszę Pana przecież zimą szlaki turystyczne są pozamykane". Przyjmuję rady po męsku, powstrzymując wybuchy śmiechu. W końcu wspaniałomyślnie dostaję zezwolenie na kontynuowanie podejścia. Na szczycie przebywam możliwie najkrócej. Głupio się czuję w tłumie a co gorsza... mam zupełnie niemodne buty, tutaj królują albo narciarskie skorupy, albo lakierki i kozaczki. Co za niefart...
Już ponad tydzień minął od czasu, kiedy to po raz ostatni widziałem na szlaku człowieka. Nie znaczy to oczywiście, że na czas marszu obowiązują mnie śluby milczenia. Zawsze można przecież przekazać turystyczne "dzień dobry" z trudem odnalezionemu w gęstych zaroślach znakowi, wymienić spostrzeżenia dotyczące pogody z rezydentem przydrożnej kapliczki czy też prowadzić osobiste rozmowy z czerwoną chustą przewieszoną na kijku trekingowym. Dzisiaj jednak krajobraz zmusza do utrzymania absolutnej ciszy. Przecinam doskonale gładką taflę śnieżnego puchu. Czuję, jakbym przemierzał dziewicze tereny, których żaden człowiek przede mną nie miał okazji oglądać. Wokół mnie wysokie świerki w zimowych szatach, których ciężar z trudem dźwigają. Z pochylonymi nad drogą gałęziami, tworzą kołysane wiatrem bajeczne bramy. Nieostrożne potrącam jedną z nich i nad głową dźwięczą kryształowe żyrandole sopli i zmarzniętego śniegu. Jakież zatem wielkie jest moje zdumienie, gdy w takiej scenerii dostrzegam, drepczącego w moim kierunku turystę z plecakiem. W takich okolicznościach na krótkim powitaniu skończyć się nie może. Rozmowa, co zrozumiałe, kręci się wśród tematyki okołogórskiej. Opowiadamy skąd i dokąd, gdzie jutro, trochę o zajęciach wykonywanych przez nas na co dzień, robimy kilka zdjęć. Po około pół godzinie mój tyłek zaczyna sygnalizować lekkie odmrożenia. Wobec takich argumentów jestem całkowicie bezsilny. Żegnam rozmówcę...
Tuż przed zapadnięciem zmroku wychodzę na niewielką polanę. Pomimo wstępnego otrzepania z siebie śniegu, i tak wnoszę do schroniska hurtową ilość zimy. W progu trafiam na gospodarza i chcąc zrobić dobre pierwsze wrażenie, pytam, gdzie mogę zostawić buty, bo nie chcę narobić śladów. Ten patrzy na mnie z niedowierzaniem jakby nie bardzo wiedział, o co mi chodzi: "Ale po co? Przecież to tylko woda". Znowu po długiej przerwie czuję, że jestem wśród swoich. Tu z pewnością nikt nie zada mi pytania o celowość mojej samotnej włóczęgi przez góry i nikt, po zapoznaniu się z celem wyprawy, nie będzie miał zastrzeżeń, co do stanu mojego umysłu.
W budynku panuje niestety lekki chłodek. Ostatnie mrozy nadwyrężyły trochę schroniskowe ogrzewanie, które teraz gospodarz energicznie próbuje łatać. Siedzę w dwóch polarach w jadalni z zamiarem nałapania jak największej ilości ciepła z płonącego w kominku ognia. Przy błyskawicznej chińszczyźnie w pięciu smakach próbuję opracować plan na jutro. Nie mam pomysłu na nocleg. Jeśli utrzymają się arktyczne temperatury, wolałbym nie korzystać z trumienki, jakoś tak mam wrażenie, że jej pieszczotliwa nazwa mogłaby okazać się zbyt prorocza. Z kolei proroctwo o nagłym ociepleniu, które obiło mi się o uszy. No cóż jego przyczyną ma być halny, jakoś nie uśmiecha mi się zostać pierwszym człowiekiem, który w namiocie obleciał Beskid Sądecki. Z pomocą przychodzi gospodarz, podając namiary na petetek w Rytrze. Zapowiada się więc lżejszy dzień. Czemu sam na to nie wpadłem?
Odkładam mapę i spis dupochronów, czas na moje ulubione zajęcie - marnowanie czasu. Kiedy w domu siedziałem nad mapami, planując kolejne dni marszu, uznałem, że Łabowską traktował będę jak półmetek. Dzięki tym założeniom kufel grzanego piwa, który mam przed sobą, zyskuje całkiem solidne podstawy ideologiczne. Dzisiaj zresztą na brak ideologii narzekać nie można, w końcu 21 grudnia to pierwszy dzień kalendarzowej zimy i drugi kufel grzanego piwa. Po oblaniu wszystkiego, co jest do oblania, włącznie z rocznicą wejścia Polski do strefy Schengen, zostawiam krótką notkę w schroniskowej kronice i koło 20:00 obieram kurs na poduszkę.
2009-12-22 "Szyld PTTK" (06:20-11:30) PTTK Hala Łabowska -> PTTK Pod Roztoką
Właściwie pierwotne plany zakładały nocleg w Chacie Kordowiec. Niestety dopiero wczoraj zauważyłem, że na mapie przy nazwie schroniska widnieje dopisek "prywatne sez." a sądząc po tłoku panującym na szlakach jest teraz raczej poza sezonem. Opierając się na wskazówkach, jakie otrzymałem wczoraj na Łabowskiej, jeszcze przed południem docieram do Zajazdu Pod Roztoką w Rytrze. Nad drzwiami wielka tarcza kompasu ze wpisaną weń mapą Polski "Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze". Zapowiada się miło, póki nie... póki nie dociera do mnie informacja, że będę musiał pożegnać się z czterdziestoma nowymi polskimi bez złotówki. Kwota mocno przewyższa możliwości mojego anorektyczno-bulimicznego portfela. Wzrok gospodarza w zarodku tłumi nieśmiałą próbę rozpoczęcia negocjacji. Co robić, nastawiłem się dzisiaj na mniej wymagający etap, więc zwinięcie się i pójście dalej nie wchodzi w grę. Zresztą nie wiem nawet, gdzie miałbym pójść.
Siedzę zatem poirytowany w hotelowym pokoju i dopijając resztki herbaty z termosu zastanawiam się, jak w przyszłości uniknąć tego typu pomyłek, bo jak widać szyld PTTK nie zawsze jest najlepszą wskazówką mówiącą "dla nas Turysto ważniejszy jesteś niż pieniądze". Ktoś mógłby odnieść mylne wrażenie, że obiekty namaszczone tym znakiem spełniać muszą nie tylko normy regulaminowe, ale i być zmaterializowaną wersją szczytnych idei turystycznych. Tymczasem nawet regulamin jest tu traktowany wedle własnych interpretacji. A może ktoś kto tym wszystkim zarządza, dawno nie był już na szlaku i zapomniał, co to znaczy kubek gorącej herbaty i kawałek gleby do spania i że turyście w zupełności wystarczy to do szczęścia. Nie potrzeba łazienki w pokoju i świeżych ręczniczków przy każdym łóżku. No i jeszcze telewizor z kablówką mam - no przecież nie włączę tego paskudztwa.
Plecak w kwestiach kulinarnych niewiele może mi zaoferować, zmuszając mnie tym samym do małego turu po sennym i nieco przemarzniętym miasteczku. Po powrocie małe pranie, bo zrobiły mi się spore zaległości. Przed pójściem spać odwiedzam jeszcze recepcję. Chcę uprzedzić, że zazwyczaj wychodzę na szlak około 6:00 i zapytać, czy nie będzie z tym problemu. Pomimo zapewnień młodego człowieka za barem coś w kościach czuję, że będzie z tego jakiś kwas. 18:00 uderzam w poduchę...
2009-12-23 "Odwilż" (06:30-13:15) PTTK Pod Roztoką -> PTTK Prehyba
Nic tak nie irytuje, jak totalna niemoc i brak możliwości zrobienia czegokolwiek. Zwłaszcza jeśli tym czymkolwiek jest próba wydostania się o szóstej rano z Zajazdu Pod Roztoką. Jednym słowem trzeba było nie krakać. Rano nadspodziewanie szybko radzę sobie ze wszystkim włącznie ze złamaniem, nie po raz pierwszy zresztą, przepisów antypożarowych (nieużywanie kuchenki gazowej w pokoju). Punkt 6:00 w pełnym rynsztunku stoję przed głównymi drzwiami. No właśnie: stoję, stoję, stoję. Siadłem, siedzę, siedzę, siedzę. Znowu wstałem. Obijam się od ściany do ściany. Ciskam krwistym mięsem po opustoszałych hotelowych korytarzach. Po pół godzinie ktoś pogwizdując gramoli się z restauracyjnej części tego przybytku i z uśmiechem na ustach oznajmia: "Komu w drogę temu czas". Siłę, z jaką zagryzam język, należałoby wyrażać w kilotonach. Przez zaciśnięte zęby wydostaje się jedynie uprzejme: "Do widzenia". Niedoczekanie twoje...
Oj, dawno już nie wygenerowałem takiej masy niecenzuralnych słów w ciągu jednego, skądinąd krótkiego, dnia. Idzie się paskudnie. Proroctwa o nagłym ociepleniu i o halnym jako jego głównej przyczynie, dzisiaj właśnie postanowiły się spełnić. Poranek wita mnie szaroburym krajobrazem, całkowicie odartym ze śnieżnobiałej szaty. Zimowe piękno towarzyszące mi przez pasmo Jaworzyny Krynickiej znika w ciągu jednej nocy. W silnym, porywistym wietrze z trudem utrzymuję coś na kształt pionowej sylwetki. Brnę w mokrej pośniegowej mazi. Cała wodoodporna membranowa technologia, w którą jestem ubrany, a która tak pięknie współpracowała ze mną w Bieszczadach i Beskidzie Niskim dzisiaj, niczym typowo polski bohater narodowy, "poległa w nierównej walce z przeważającymi siłami wroga". Przemokłem doszczętnie. Nie żebym był tym faktem jakoś specjalnie zaskoczony. Rzecz to oczywista, choć przez producentów COŚTAM-TEX’ów raczej przemilczana, że przy oberwaniu chmury lub wszechobecnej wilgoci z topniejącego śniegu przed przemoknięciem ustrzeże turystę jedynie wielki foliowy wór związany na supeł. Niestety, jego niezaprzeczalnym minusem byłoby zapewne poważne upośledzenie motoryki, a przy długotrwałych ograniczeniach w dostępie do tlenu także i psychiki. Wszystkie te magiczne cyferki określające wysokości słupów wody, jakie wytrzyma noszony przeze mnie materiał, schną teraz poprzewieszane przez kijki i krzesła wokół jedynego w pokoju kaloryfera.
Schronisko na Prehybie świeci pustkami, co nie wyróżnia go zbytnio spośród miejsc, w których było mi dane do tej pory nocować. Obsługa w nie najlepszym humorze. Moja prośba o nocleg uruchamia standardową serię pytań. Czy była rezerwacja? Ile osób? Nie potrafię oprzeć się pokusie sugestywnego rozejrzenia się po pustej jadalni za mną. Wtedy właśnie padają słowa mantry recytowanej przez obsługę bacówki w Bartnem: "Musi Pan poczekać". Wmawiam sobie, że najbardziej irytujące zjawisko tego dnia (to jest wielką chlapę) mam za sobą i że absolutnie nic nie wyprowadzi mnie już dzisiaj z równowagi. Oczekiwanie na ponowną audiencje u szanownej obsługi wypełniam rozmową z mundurowymi, którzy w celu uzupełnienia płynów zawitali właśnie do schroniska. Sądząc po składzie chemicznym przyjmowanych płynów, skończyli służbę. Po dwóch chałwach, czekoladzie, resztce herbaty z termosu i kilku głębokich ziewnięciach w moje ręce trafia upragniony klucz.
W Rytrze kupiłem 100-kę spirytusu. Wprawdzie spirytus pół na pół z kranówą nie jest może szczytem gorzelniczej wynalazczości, ale już po pierwszym łyku polar robi się całkiem suchy, a po kolejnym schną i solidnie przemoczone spodnie. Czas na toast. Choć granica przebiega dopiero w Krościenku nad Dunajcem, to już teraz wrzucam mapę Beskidu Sądeckiego do plecaka a na jej miejsce... Gorce
Czy jest rzecz, która pozwoliłaby mi zaliczyć ten przemoczony dzień do udanych? Owszem. Tuż po 14:00 chmury się rozstępują i na horyzoncie ukazuje się piękna panorama Tatr. Widok ten towarzyszy mi aż do zachodu słońca, a słońce o tej porze roku zachodzi tu waśnie za Tatrami. Najwyraźniej góry postanowiły zrekompensować mi trudy dzisiejszej wędrówki. Jestem dobrej myśli i w całkiem niezłym nastroju. Pora spać.
2009-12-24 "Wigilia" (05:50-16:20) PTTK Prehyba -> stacja turystyczna p. Chrobaków
Oj, dziwny to był dzień.
Choć zaczął się zupełnie zwyczajnie, jak każdy inny zwyczajny dzień podczas tej dwutygodniowej już włóczęgi. Syrena telefonu, śniadanie, herbata do termosu, pakowanie plecaka i w drogę. Nic nie zdradzało, mających nadejść wydarzeń.
Aby zsynchronizować tytuł podręcznej mapy z moją rzeczywistą pozycją geograficzną (póki co Beskid Sądecki) należało jeszcze zejść do Krościenka. Po dwóch godzinach deptania mokrej śnieżnej brei w butach bezdyskusyjnie ogłoszony zostaje najwyższy stopień zagrożenia powodziowego, a chwilę potem stan klęski żywiołowej. W miasteczku zakupy na te kilka dni w Gorcach. No i zaczęły się czary!
W sklepie panuje bardzo rodzinna atmosfera. Mam wrażenie, że nikt nie przyszedł tu dziś na zakupy. Z wielkim plecakiem nie mam możliwości przemknąć niezauważony, zatem i ja staję się gościem tego oryginalnego przyjęcia opłatkowego. Opowiadam skąd i dokąd idę, że już dwa tygodnie po górach, że samotnie. Kierowniczka sklepu, która zdaje się być mistrzem ceremonii, życzy mi szerokiej drogi, zdrowia i wszystkiego co niezbędne, aby dotrzeć do celu w jednym kawałku. Oczywiście wtóruje jej cała kolejka. Podczas podejścia na Lubań niezbyt przyjemny chłodny i wilgotny wiatr cichnie. Chmury się rozpraszają i podobnie jak wczoraj, wyłania się zza nich panorama Tatr, choć panorama to określenie mało precyzyjne. W dole tafla Jeziora Czorsztyńskiego i wstęga Dunajca, dalej fale Magury Spiskiej i Spiskich Pienin, a na horyzoncie warstwa srebrzystych chmur z unoszącym się na nich lśniącym białym pałacem - Tatrami. Widok rzuca mnie na kolana. Dosłownie, bo w takiej pozycji łatwiej utrzymać nieruchomo aparat. Zrobiło się wyjątkowo ciepło. Ściągam więc kurtkę, dalej idę już tylko w polarze z podwiniętymi rękawami i słońcem przygrzewającym w kark. Spowity delikatną mgiełką szczyt Lubania częstuje mnie zupełnie innym, choć równie metafizycznym doświadczeniem. Stoję przy ruinach starego schroniska, majstrując przy aparacie. Nagle niedaleko wiaty na polu namiotowym, przyodziana w getry i obcisły sweterek, sprężystymi podskokami, niczym sarenka pomyka jakaś dwunożna zjawa. Jestem poza zasięgiem jej wzroku. Przez głowę przelatuje mi uporczywie wspomnienie wczorajszych gorzelniczych eksperymentów i ich ewentualnych niepożądanych skutków. W rezultacie nabieram podejrzeń co do stanu własnego umysłu. Czym prędzej ruszam więc sprawdzić, czy postać pozostawiła ślady. Uff... Są, w mokrym śniegu, głęboko odciśnięte ślady sportowego obuwia. Dla pewności, wciąż nieufny, robię kilka zdjęć, sprawdzę jutro. Na Prehybie mundurowi, z którymi wczoraj rozmawiałem, pytali, czy nie widziałem śladów wilków. No, w Bieszczadach widziałem, ale że niby gdzie? Tutaj? Wyrazem twarzy zobrazowałem swój stosunek emocjonalny do przedstawicieli tego gatunku. To jutro będzie pełno, usłyszałem na pocieszenie. Jakoś mi ten fragment rozmowy z głowy wyleciał. Taaa... a teraz mi się przypomniał. Nastawienie psychiczne ma widać w takich chwilach spore znaczenie. W Bieszczadach wiedziałem, że mogą mi się przytrafić bliskie spotkania z braćmi mniejszymi. Uznałem jednak, że stresujące wieczorki mam już za sobą. Nic bardziej mylnego. Chyba dlatego nie najlepiej znoszę obecność kudłatego towarzystwa. Mówiąc po ludzku: cykora mam, jak stąd do Wołosatego i z powrotem. Na nic żałosne próby ignorowania tropów. Brnięcie w śniegu o kilka kroków z jednej lub drugiej ich strony, bo "czego oczy nie widzą". Za każdym razem prędzej czy później i tak trafiam na świeżo wydreptaną czterema łapami ścieżkę. Nie jesteś sam przypomina... I znowu małe problemy ze wzrokiem, nie licząc tych, że każda leżąca na drodze kłoda z odległości 20 metrów przypomina "sporego pieska" w przysiadzie. Przed Kotelnicą w moją stronę maszerują dwie nieprzeciętnej urody, po miejsku ubrane niewiasty. No dobra, jedna z niewiast może nieco za młoda, aby komentować jej urodę. Niemniej jednak widok wybija mnie z równowagi na tyle skutecznie, że zamiast kierować się w stronę czerwonego znaku, którego dostrzegam kątem oka, cisnę w dół w kierunku pań. Wymiana turystycznych uprzejmości a ja zauroczony chwilą, niesiony jej pięknem, sunę dalej drogą coraz bardziej oddalając się od szlaku. Mija trochę czasu zanim wracam do siebie i orientuję się w sytuacji. Nie chcąc uchodzić za górskiego lamera, który gubi szlak lub co gorsza leśnego zboczeńca śledzącego napotkane kobiety, szybko opracowuję alternatywny plan ataku szczytowego na Kotelnicę, jej południowym stokiem. Stokiem, choć odpowiedniej byłoby powiedzieć ścianą. Tnę zatem na przełaj, przez sieć z połamanych gałęzi i krzaków, zahaczam plecakiem o wszystko o co zahaczyć plecakiem można. Oj nie, od tej pory ignorował będę wszelkie zjawiska nadprzyrodzone, nie odezwę się ani słowem do żadnej Świtezianki czy innej Rusałki, nie będę zaczepiał biegaczy (w getrach czy bez), ani gadał do niczego, co odezwie się do mnie. A w noc wigilijną ponoć wszystko może się odezwać. Swoją drogą ciekawe, co miałby do powiedzenia ten "piesek" o łapie wielkości mojej zaciśniętej pięści?!
Kilka sprawnych kroków i moja czołówka robi za pierwszą gwiazdkę w najwyższym punkcie osady Studzionki. W dole oświetlony dom "stacja turystyczna p. Chrobaków", tak to miejsce nazywa się na mojej mapie. Właśnie zapada zmrok. Nie powiem, dziś mam wejście w iście Hollywoodzkim stylu. Pytam o nocleg i niemal z progu trafiam za wigilijny stół. Przed moim nosem lądują kolejne potrawy, każda smaczniejsza od poprzedniej. Żadnych ekspresowych syntetyków z torebek, wszystko prawdziwe i pachnące. Staram się tłumić zwierzęcą chęć pochłonięcia wszystkiego co w zasięgu ramion. Rezultat wewnętrznej potyczki prezentuje się raczej blado, bo przydzielony mi sektor stołu powoli nabiera cech krajobrazu pustynnego. Gdyby nie czujne gospodarcze oko i prowadzone na bieżąco zrzuty żywnościowe, między pustymi półmiskami zacząłby hulać wiatr. Długo po kolacji rozmawiam jeszcze z gospodarzami przy herbacie. Po kolei o wszystkim i o mojej wędrówce, i o historii regionalnej, o górach, znowu o historii, tym razem regionalnej w mojego punktu widzenia, trochę o polityce. Jednym słowem wielkie ratowanie świata.
Nieraz zastanawiałem się jakby to było, gdyby tego wieczoru ktoś zapukał do drzwi mojego domu, kiedy z rodziną zasiadamy do wigilijnej kolacji. Teraz już wiem, jakie to uczucie, gdy w ten szczególny wieczór to ktoś otwiera drzwi i zaprasza do stołu.
Oj, dziwny to był dzień.
2009-12-25 "Chodź na Turbacz" (08:30-12:00) stacja turystyczna p. Chrobaków -> PTTK Turbacz
Tak głosi napis przy drzwiach schroniska. Więc jestem. Od rana na zmianę mży i pada deszcz ze śniegiem. Nie mam ochoty iść dzisiaj dalej. Nie żebym był jakoś specjalnie zmęczony. Tu jest po prostu dobrze. Siedzę na ławce przed wejściem wsłuchany w szum wiatru, do środka nie wchodzę. Deszcz szerokimi strugami leje się z dachu. W oddali mgliste zarysy poszarpanej grani Tatr. Jest spokojnie i pusto. A dobra, bo se dupsko odmrożę przez te opisy przyrody, idę się grzać...
Grzanie średnio wychodzi, bo w schronisku chłodno. A może to ja jestem już tak przemrożony, że nie potrafię złapać swojego nominalnego 36 i 6 stopnia. Siedzę w jadalni i oglądam stare wpisy w schroniskowej kronice, w tym mój z października tego roku. Trochę przykro się robi, bo większość z nich uległa chorej fantazji jakiegoś idioty. Jak nie domalowane penisy, to głupie komentarze. Cóż, w góry iść może każdy, ale chyba nie każdy powinien. Jadalnia powoli pustoszeje. Z głośników niosą się słowa "Samotność, to taka straszna trwoga..." Dżemu. No i z reguły nieczuły na tego typu bodźce, po raz pierwszy w ciągu wyprawy dopada mnie miażdżący dół. Siedzę wgapiony w kartki "dziennika pokładowego" i nie bardzo wiem, jak opisać ściskające za krtań, duszące uczucie, które mnie ogarnia. Depresyjnie robi mi się na duszy i co najgorsze bez wyraźniej przyczyny. Może, gdyby nie ten deszcz. O 16:00 w sali kominkowej kameralną mszę bożonarodzeniową dla pięciu osób odprawia ksiądz Kazimierz. Wieloletni opiekun Kaplicy Papieskiej pod Turbaczem, człowiek Boga i Gór. Po mszy umawiam się na 20:00 z goprowcami, żeby spróbować wygooglować jakiś nocleg w Rabce. Całkiem bym się rozleniwił, gdybym za jutrzejszy cel obrał sobie spacer na Maciejową. A pojutrze? 36 km na Krupową? Trochę za daleko. Trudno wyobrazić sobie, że tego wieczoru może wydarzyć się jeszcze coś godnego zapamiętania...
I nie po raz pierwszy wyobraźnia przegrywa w starciu ze scenariuszami pisanymi przez życie. Niedaleko mojej mini świątyni samoumartwień siadają dwie panie - mama Ewa z córką Anią. Małe zamieszanie wyrywa mnie z letargu, zaczynamy rozmawiać. Magiczne słowo Bieszczady i już siedzimy przy jednym stoliku, zajadając słodkości rozprawiamy na przeróżne, choć głównie górskie, tematy. Po chwili dosiada się Krakus i w takim składzie spędzamy na rozmowach resztę dnia. W przerwie pomiędzy kolejnymi blokami tematycznymi, koło 20:00 idę poinformować goprowców, że nie chce mi się jutro do Rabki, bo musiałbym iść już spać. Szkoda życia na spanie. W końcu tak doborowe towarzystwo może mi się już nie trafić.
2009-12-26 "Bez pośpiechu" (10:20-15:30) PTTK Turbacz -> PTTK na Maciejowej
No i ile można iść z Turbacza na Maciejową?! Dla ułatwienia - mapa wycenia trasę na 2:35h. Można natomiast okrągłe pięć godzin, zwłaszcza jeśli człowiek, korzystając z miłej atmosfery, urządzi sobie międzylądowanie w schronisku na Starych Wierchach. A miła atmosfera ma to do siebie, że schronisko to traktuje jak własny dom i uwielbia przesiadywać tu całymi dniami. W drodze na SW wyprzedzam Krakusa. Wprawdzie wyszedł z Turbacza trochę wcześniej, ale z racji większej wrażliwości na piękno przyrody więcej czasu niż ja poświęca na podziwianie krajobrazów. Ze stratą dla mnie, oczywiście.
Wchodzę do schroniska. Za piwo z uwagi na problemy z wypłacalnością uiszczam jedynie część należnej opłaty, to jest: 5 polskich nowych plus złoża miedzi z dna portfela. Do piwa dostaję nadnaturalnej wielkości kawał szarlotki, bo jak tłumaczy gospodarz, ktoś ją wyjątkowo krzywo pokroił. Dołącza Krakus. Kolejne piwo i około 14:00 zauważam, że przy dość aktywnej migracji turystycznej, zaczynam wyglądać tu trochę jak stały element dekoracji. Czym prędzej zmuszam się więc do działania.
Na Maciejowej sporo ludzi, jak dla mnie - człowieka, który ostatnie dwa tygodnie spędził głównie sam ze sobą, trochę za sporo. Dostaję mały pokoik na poddaszu, co z kolei jest strzałem w dziesiątkę. Ciepło i przytulnie. Z dołu docierają przytłumione rozmowy gości. Z tej perspektywy brzmią nawet całkiem klimatycznie i szybko przestają mi przeszkadzać. A za oknem widok, który każe ugiąć kolana - Jej Wysokość Królowa Beskidów spowita mglistą szatą rozwianą na wietrze nad Orawą. Po raz pierwszy podczas mojej wyprawy widzę najwyższy punkt, na który przyjdzie mi się wdrapać. Nie potrafię policzyć, ile razy było mi dane stawać na jej szczycie, za każdym razem jednak Królowa robi na mnie olbrzymie wrażenie. Ot, arystokracja a ja prosty chłop ze wsi. Na prawo od Babiej Góry pasmo Polic, czyli cel jutrzejszego etapu. Odległość robi równie olbrzymie wrażenie.
Trzeba się delektować chwilą, bo kto wie, gdzie i w jakiej temperaturze przyjdzie mi spędzić kolejne noce. Zanim jednak w pełni rozsmakowuję się w błogim nic nieróbstwie, popełniam szybki prysznic i małe pranie. Siadam w opustoszałej jadalni, ale spokój... Dziś prócz mnie nie nocuje tu żaden turysta, ale jakoś całkiem inaczej ta dzisiejsza "samotność" na mnie wpływa. Wczoraj dołowała i przygaszała wolę walki, dziś z kolei uspokaja, pozwala się wyciszyć i nabrać sił. Jem czekoladę, którą na drogę Ania wcisnęła mi do kieszeni. Z kuchni dochodzą rozmowy gospodarzy, oglądających telewizję. Za oknem szum wiatru. Uwielbiam takie wieczory...
2009-12-27 "Nie ma to jak monotonia" (06:00-16:00) PTTK na Maciejowej -> PTTK na Hali Krupowej
Nic tak nie mobilizuje do wypełznięcia ze śpiwora jak perspektywa dziesięciu godzin dreptingu. Mimo wczesnej pory dostaję wrzątek na drogę. Nie po raz pierwszy przekonuję się, że Maciejowa to jedno z najlepszych miejsc dla turysty, jakie można sobie wyobrazić. Dziś za cel obieram Schronisko PTTK na Hali Krupowej. Nazwa dość niefortunna zważywszy na fakt, że wybudowane zostało na Hali Kucałowej. A może się czepiam. No pewnie, że się czepiam, przez to moje świąteczno-gorczańskie rozleniwienie mam teraz do przejścia całkiem niezły kawał drogi. W dodatku pogoda coraz bardziej przypomina jesień. Niezbyt mi to na rękę, bo idea zimowego przejścia szlaku zaczyna się przez to lekko chybotać. Na szczęście przenikliwy chłód i mroźny wiatr nie odpuszczają. Przeraża mnie ten mój masochizm...
Dzień do granic możliwości przepełniony jest monotonią - specyfika etapu, który prowadzi głównie przez osiedla ludzkie i po asfalcie. W zaspanej jeszcze Rabce zastrzyk finansowy. Zamieniam plastik w papier, ratując tym samym portfel od śmierci głodowej. Trochę polnej drogi i znowu asfalt. W Jordanowie zastrzyk kulinarny. Tym razem od śmierci głodowej ratuję samego siebie, bo z tego co mam w plecaku na obiad mógłbym ugotować jedynie gorzką herbatę. Pani w sklepie prosi o przekazanie pozdrowień gospodarzom na Krupowej. Ponoć znajomi.
Właściwie to nie jestem już w Gorcach, granica przebiega gdzieś w okolicach zakopianki, którą przekroczyłem dwie godziny temu. Więc korzystając z postoju, wrzucam niepotrzebną mapę do plecaka a na jej miejsce... Beskid Żywiecki
Ciekawe, ale dopiero ten symboliczny gest zwraca moją uwagę na to, że coraz bliższy jestem osiągnięcia celu wyprawy. Za mną siedemnaście dni wędrówki. Przede mną góry, które są najczęstszą areną moich weekendowych wypadów. Te które znam i traktuję jak własny dom.
Trochę polami i znowu asfalt. W Bystrej wita mnie samozwańczy reprezentant lokalnej społeczności o mocno sfatygowanej alkoholem twarzy. Pyta, dokąd idę, więc zaspokajam jego ciekawość. Po czym on, kierowany zapewne troską, ostrzega: "Uważaj, bo cie w lesie kur*a dziki zjedzą". Pozostaje mieć nadzieję, że reprezentant nie jest reprezentatywny. Ech, w ciemnym lesie czuję się chyba znacznie pewniej niż wśród ludzi. Wracam więc do lasu.
Całe to dzisiejsze monotonne deptanie asfaltu trochę mnie zmęczyło i gdybym był o krok od finału... No niestety, przede mną ostatnie podejście - pasmo Polic. Dochodzę do grzbietu, a moim oczom ukazuje się krajobraz tunguskiej katastrofy. Stoki gęsto pokryte powalonymi drzewami. Wrażenie potęguje pojawiający się co pewien czas, niemożliwy do identyfikacji, hałas, połączony z głośnymi wystrzałami. Dźwięk nasila się, zaczyna przypominać ryk potężnego silnika. Zapewne lepsze to niż nadlatujący meteoryt, ale i tak moja chora wyobraźnia zaczyna działać w niepożądany sposób. Przed oczami maluje mi wielką, łamiącą drzewa machinę wojenną, coś na kształt gwiezdnowojennych maszyn kroczących. I choć to zupełnie absurdalne, zmęczony wędrówką umysł przyjmuje jej wizję za wysoce prawdopodobną. Gdy ryk silnika zaczyna wprawiać otaczającą mnie przestrzeń w nieprzyjemne wibracje, a ja przekonany jestem, że zobaczę za chwilę wielkiego transformera, zza pobliskiego wzniesienia na crossowej maszynie wyskakuje motocyklista. Potem kolejny i kolejny, i jeszcze jeden. Z reguły widok taki wzbudza we mnie niechęć, tym razem - wdzięczność. Nie ma to jak monotonia...
Tuż po zmroku docieram do schroniska. Przekazuję pozdrowienia z nizin i zalewam grzanym piwem dwa bigosy. Tłoczna jadalnia bezlitośnie wypędza mnie do pokoju. Wracam koło 20:00 po wrzątek na jutro. Maciejowa jednak solidnie zawyża standardy, tam gospodarz potrafi wstać specjalnie rano, żeby włączyć czajnik. Dobra i tak jest miło. Zagryzając czekoladę, próbuję wyznaczyć sobie cel jutrzejszego etapu - szałas na Hali Czarnego, a jak nogi dadzą radę, to może i pole namiotowe na Głuchaczkach. Pora wypocząć, bo jutro monotonia na pewno mnie nie dopadnie.
2009-12-28 "Królowa" (06:00-16:00) PTTK na Hali Krupowej -> koliba na Mędralowej
Nie mam pojęcia, czym zasłużyłem sobie na takie traktowanie, ale Jej Wysokość uznała, że tego dnia należy mi się solidny łomot. Zarządziła zatem nawrót zimy i to jakiej zimy. Wiatr na Babiej Górze to zjawisko dość pospolite. W ogóle pogoda wokół Królowej Beskidów składa się głównie z wiatru i kilku dowolnie wybranych warunków pogodowych z puli: "typowo niesprzyjających". O ile podczas samego podejścia nie zarejestrowałem większych przeciwności losu, to w okolicach kopuły szczytowej panowała prawdziwa orgia zniszczenia. Wyciągnięto przeciwko mnie najcięższe działa, a w moją stronę posypał się pełen arsenał babiogórskich środków zagłady. Począwszy od gęstej mgły przewalającej się przez grzbiet i całkowicie uniemożliwiającej orientację w terenie, poprzez lodowe szpilki z lubością tnące mnie po twarzy, a na czymś w rodzaju deszczu skończywszy - na "czymś w rodzaju", bo krople wody, ignorując powszechne prawo ciążenia, leciały z dołu do góry. Okryłem twarz chustą najszczelniej, jak tylko potrafiłem, a wirujące w powietrzu kryształki lodu boleśnie uświadamiały mnie, że powinienem zrobić to lepiej. Na okularach zaczęła osadzać się warstwa chropowatego lodu, a świat przez nią widziany przypominał ten oglądany oczyma owada - bez wyraźnych konturów, poskładany z setek białych puzzli. To, co osadzało się na okularach, dość sprawnie pokryło mnie zresztą całego. Każdemu ruchowi ręki towarzyszyły pękające kry lodowe osiadłe na rękawach kurtki. Każdy krok poprzedzały łamiące się i odlatujące z wiatrem solidne kawałki przymarzniętych do spodni brył śniegu. I tak na wpół zamarznięty posuwałem się naprzód, płynnością ruchów przypominając nieudany biocybernetyczny eksperyment.
Ostatnie kroki po wykutych w lodzie stopniach i już chowam się za kamiennym murkiem na szczycie. Zrzucam plecak. Wykonuję serię nieskoordynowanych ruchów w zamyśle mających na celu przywrócić memu ciału utraconą sprawność. W praktyce przypomina to raczej zajęcia z gimnastyki korekcyjnej i to dla tych najbardziej połamanych. Porzucam więc nietrafiony pomysł i zaspokajam się łykiem herbaty, która wczoraj wieczorem była gorąca. Ziąb jest tak przenikliwy, że nie mam zamiaru pozostawać tu ani sekundy dłużej. Wychodzę za murek i nagle mój wielki jak żagiel plecak zadziałał jak... jak wielki żagiel. Cofam się o krok - tylko przytomność umysłu ratuje mnie od spektakularnej gleby.
Pozwolenie na zejście ze szczytu otrzymuję dopiero po trzykrotnym skłonieniu czoła przed Królową. Przy jednym z takich upadków o mało nie łamię nogi, która utknęła w szczelinie między wielkimi głazami. Rześki poranek nasuwa mi genialną myśl o możliwości ogrzania się przy herbacie w nowo otwartym schronisku PTTK na Markowych Szczawinach. Obijam się więc entuzjastycznie kijkiem po kończynach, aby zmusić przymarznięty do nich lód do uległości. Po otrzepaniu z siebie wszystkiego, co wykazało wolę współpracy, otwieram drzwi schroniska. A zza nich niespodziewanie niczym Dżin z lampy Aladyna wyskakuje gospodarz. Twarz wykrzywia mu się w coś na kształt głębokiego zatroskania i wzburzenia zarazem. Wita mnie serdecznie, słowami: "Tam jest miotła. Ja Pana otrzepię, bo mi Pan bajzlu narobi". Powitanie tak mocno mną rusza, że odpowiadam człowiekowi bardzo wyraźne, w jakiej części mojego ciała zaskarbił sobie dozgonne miejsce on i jego nowiuśkie schronisko i że nijak nie jest to serce. Oczywiście sklecona naprędce wypowiedź przybiera mniej poetycką formę i treść. Obrót na pięcie i znikam z oczu zdezorientowanej karykaturze schroniskowego gospodarza. Na Łabowskiej moje ośnieżone buciory nikomu nie przeszkadzały, bo "przecież to tylko woda". Widać tydzień minął, a śnieg zmienił swój skład chemiczny na tyle, że jest teraz w stanie narobić bajzlu na wykafelkowanej posadzce. Szkoda gadać.
I tak z krótkim postojem na Hali Czarnego docieram na Mędralową. Tu w świetle zachodzącego słońca udaje mi się dostrzec nieoczekiwane miejsce dzisiejszego noclegu, którego, nie wiem czemu, nie brałem wcześniej pod uwagę - koliba na Mędralowej. Jest mi bardzo zimno, dlatego czym prędzej instaluję się w części mieszkalnej przybytku. Po chwili siedzę na rozłożonym legowisku i zastanawiam się intensywnie, skąd wziąć wodę do przygotowania ciepłego posiłku. Zima wprawdzie wróciła, ale nie manifestuje tego nadmiarem śniegu. W tym momencie przez szczeliny w ścianach zaczynają wpadać do środka, niesione przeciągiem, płatki śniegu. Otwieram zaryglowane już drzwi i ku swej uciesze widzę jak z nieba sypie się cała masa świeżego puchu. Gotować, jeść i spać.
2009-12-29 "Spotkanie" (07:00-16:30) koliba na Mędralowej -> Hala Górowa SKPB Katowice
Otwieram oczy i spoglądam na zegarek. Wczoraj uznałem, że będę spał tyle, ile mój organizm uzna za stosowne, dlatego nie nastawiłem budzika. Dość ryzykowne to posunięcie zważywszy na fakt, że bez mobilizującej porannej syreny jestem w stanie spać do południa i dłużej. Ale tak jest w domu, a nie w trzaskającej od wiatru budzie, w nie mniej trzaskającym mrozie. Rozpinam zapięty od środka śpiwór i wystawiam głowę. - O, cześć. Jak noc minęła? Też tak zmarzłeś? - zagaduję - A dokąd dzisiaj, bo ja chyba na Pilsko. Zero reakcji. Stoi jak kołek z wywieszonym jęzorem i udaje, że nic nie słyszy. - Ej no, do ciebie mówię! A dobra, będziesz chciał pogadać, to też cię oleje. Wypełzam ze śpiwora, luzuję solidnie zamarznięte sznurówki i wsuwam na stopę niedoszłego rozmówcę. Drugiego znajduję pod śpiworem - dzieli los poprzednika.
Dzień należy raczej do tych spod znaku nieobfitujących w zdarzenia, co osobiście bardzo mnie cieszy, bo po wczorajszej audiencji u Jej Kapryśności nie mam ochoty na niespodzianki. Krótki postój na Głuchaczkach, parę kroków po grzbiecie śladem granicznych słupków i już grzeję się w schronisku na Hali Miziowej. Grzeję się rzecz jasna piwkiem, a nie cyrkulacją ciepłych mas powietrza. Nad kuflem, notatkami i mapą spędzam ponad godzinę. No to może jeszcze jakiś mały bigosik i pomyślę, co ze sobą zrobić. Jasna choler... Ale, że akurat teraz? Przypominam sobie noc na poddaszu wiaty w bazie namiotowej, dwa tygodnie temu. Wtedy, właśnie z zęba bezboleśnie wykruszyła mi się plomba. Widać był to wyrok z odroczonym terminem wykonania. Po chwili pół głowy pulsuje mi w tym samym obezwładniającym rytmie. To ja już chyba sobie pójdę, bo ja już... Ból nie pozwala mi pozbierać myśli. Hala Górowa 20 minut - recytuję z pamięci. Czas około sylwestrowy, może ktoś już tam będzie. Wychodzę przed schronisko i lokalizuję zieloną strzałko-tabliczkę. Na znaku wskazującym goprówkę dostrzegam dopisek "noclegi". Ciepły, pewny nocleg wśród ludzi, a zimny- niepewny w chałupie na hali. Ale już po chwili wracam zdegustowany kwotą, jaką zaśpiewał goprowiec - więc zimny i niepewny. Wracam, a przy znaku dwoje turystów. Podchodzę bliżej i w jednym z nich rozpoznaję Asię, którą poznałem latem na "II Wyrypie Beskidzkiej" (marsz na setkę). Towarzyszy jej chłopak - Jacek. Okazuje się, że stanowią oni ekipę ekspedycyjną, mającą za zadanie przygotowanie chaty na sylwestrowych gości. Nic lepszego nie mogło mi się dzisiaj przytrafić. Nawet ból zęba wyczuł, że nie pasuje do radosnej atmosfery i ustał.
Wieczorem w cieple bijącym z kuchennego pieca zajadam pierogi z serem. Oczywiście nie pochodzą z mojego plecaka. Takich rarytasów tam po prostu nie ma. Konsumpcja odbywa się techniką "na sępa". Do północy szukamy rozwiązań na wszelkie niesprawiedliwości tego świata, pustosząc przy tym butelkę żołądkowej gorzkiej. Po czym, celem regeneracji sił, wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje. Góry chyba nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Czego im i sobie życzę z całego serca.
A gdybym tak urządził sobie jeden dzień bacowania i został na kolejną noc? Godzina, o której kładę się spać, nie zostawia mi zresztą pola do rozważań. Jutro nigdzie nie idę...
2009-12-30 "Bacowanie" ( ;-] ) Hala Górowa SKPB Katowice
Na równe nogi "zrywam" się około 10:00. Oczywiście powodem wygramolenia się z legowiska nie jest budzik, a raczej znużenie odpoczynkiem, ileż spać można. Kilka czynności porannych charakterystycznych dla chaty w górach, to jest ogień w piecu, a na piecu herbata, tak żeby reszta domowników wstała na gotowe. Może przynajmniej tak odpłacę się za wczorajszą kolację.
Kolejnym punktem poranka jest przegląd zgromadzonych w bazowej spiżarni różności. W bazach namiotowych i chatach studenckich, gdzie przewija się wielu turystów, często jest kącik na pozostawioną żywność, której nikomu nie chce się taszczyć z powrotem do domu. Zasoby takiej spiżarni na ogół służą turystom w potrzebie, a wedle mojej oceny, jak najbardziej się do tej grupy kwalifikuję. Nie mam zatem litości dla kolejnych pasztetów ani szynek konserwowych. Nawet jeśli niektóre z nich podczas otwierania złowrogo na mnie syczą, że niby termin ważności czy coś. Piec rozgrzał się już solidnie, więc nie ma mowy o żądnym chłodku, póki kolejna wypita herbata nie przegania mnie na zewnątrz. Właściwie za progiem też nie jest specjalnie zimno, temperatura oscyluje na granicy niebieskich i czerwonych kresek. Uwielbiam takie miejsca. Kiedy mnie już nogi na starość będą bolały i nie będzie mi się chciało po górach chodzić, to wezmę jedną z takich chat przez zasiedzenie. Hm, trzeba by drewna narąbać...
Ludzie zaczynają zjeżdżać się po południu. Jedna z ekip wnosi nawet moje telefoniczne zamówienie. Nagadać się nie mogę. Mniej więcej od 18:00 cyklicznie co pół godziny informuję rozmówców, że "cza by spać", co po którymś razie staję się tematem drwin. Sam jestem sobie winien. Światłym debatom towarzyszy degustacja procentowego rękodzielnictwa produkcji jednego z uczestników posiedzenia. Koniec końców spać idę koło północy, co i tak uważam za spory sukces, biorąc pod uwagę jakość towarzystwa.
2009-12-31 "Sylwester" (06:30-19:30) Hala Górowa SKPB Katowice -> PTTK na Przysłopie
Wracam do rytmu dnia sprzed bacowania. Punkt 5:00 uciszam syrenę budzika, zanim postanawia wyrwać ze snu wszystkich zmęczonych rozrywkowym wieczorem domowników. Podłoga wokół mnie gęsto usłana jest ofiarami dnia poprzedniego. Chwila mija, zanim udaje mi się skompletować cały swój ekwipunek w jednym miejscu, wieczorem rozproszył się nieco po chacie. Połykam naprędce zmontowane ze spiżarnianych resztek śniadanie i już jestem gotowy do drogi. Trzeba jeszcze tylko doczłapać do szlaku. Niedaleko 20-30 minut, choć w gęstej mlecznej mgle i ciemnościach czas się trochę dłuży.
Godzina 7:00, zaczynam marsz po czerwonych znakach do bliżej niesprecyzowanego miejsca. Dzisiaj po raz pierwszy nie mam wyznaczonego punktu docelowego, nawet orientacyjnego. Mam zamiar dojść najdalej jak się tylko da i paść rażony wyczerpaniem w miejscu, które z grubsza będzie się do tego celu nadawało. Jeśli zaś idzie o zmęczenie. To szczerze powiedziawszy, dopada mnie dość szybko. Na tych wysokościach, mimo ogólnego ocieplenia klimatu, wciąż króluje biały puch, a właściwie coś, co kiedyś białym puchem było - idzie się nieprzyjemnie. Z czasem, w miarę tracenia wysokości pojawia się coraz więcej strumyków i kałuż, dochodzi więc problem utrzymania suchych skarpet.
Odcinek szlaku trawersujący stoki Romanki to pierwsza niespodzianka tego dnia. Latem, kiedy byłem tu ostatnio, szedłem lasem. Teraz krajobraz przywodzi na myśl wielkie rozsypane bierki. Cała masa wiatrołomów. Nie sposób trzymać się ścieżki, nie sposób trzymać się nawet jej okolic. Właściwie to nie sposób trzymać się czegokolwiek prócz nadziei na przejście odcinka drogi bez większych obrażeń ciała. Droga składa się głównie z nadkładania drogi, ale większych obrażeń szczęśliwie nie notuję.
Tuż za Słowianką, z oddali zaczynają docierać dźwięki pojedynczych i seryjnych sylwestrowych prób ogniowych. To znak, że docieram do Węgierskiej Górki. Miejsca, w którym po raz ostatni przyjdzie mi podmienić mapy. Do plecaka wraca zatem mapa Beskidu Żywieckiego a na jej miejsce... Beskid Śląski
Się porobiło, czyżbym rzeczywiście był już tak blisko mety?
Zajadając pączka i popijając wychłodzoną herbatę z termosu, wpatruję się w nową mapę. Uznaję, że najsensowniej byłoby rozbić się na Hali Radziechowskiej z widokiem na sylwestrujący Żywiec. Na miejsce docieram już po zmroku. Widok rzeczywiście robi wrażenie, zwłaszcza że całkowicie brak tu mgły, towarzyszącej mi niemal od samej Węgierskiej Górki. W dole potężny, rozświetlony kawał ziemi rozciągający się od Bielska po Żywiec. Kiedy o północy w niebo wystrzelą ognie, będzie genialnie. Ściągam plecak i... okazuje się, że ktoś już wpadł na ten sam pomysł. Z namiotu, który dostrzegam w mroku, dochodzą odgłosy imprezującej pary. No to chyba nie będę przeszkadzał, a z Baraniej Góry też pewnie będzie ładny widok i tylko 1:30 marszu.
Kilka kroków i Radziechowski mikroklimatyczny brak mgły na powrót ustępuje miejsca mlecznej zawiesinie. Chyba jeszcze gęstszej niż poprzednio. Baranią Górę zawsze kojarzyłem z lasem, w końcu nie bez przyczyny stanęła na jej szczycie wieża widokowa. Idę już jakiś czas, a lasu jak nie ma, tak nie ma. Wreszcie na jednym z kolejnych wzniesień dostrzegam jakąś konstrukcję o regularnych kształtach, ale nijak nie pasuje mi ona do wspomnień poprzednich wizyt w tych okolicach. Gdzie las? Zgubiłem się we własnych górach!? To już drugi raz dzisiaj, jak błędnym okazuje się stwierdzenie o drzewach umierających stojąc. Cały wschodni stok Baraniej Góry to teraz jedno wielkie leśnie cmentarzysko. Na szczycie z mgły wyłania się dwóch studentów Politechniki Śląskiej. Z nadzieją wyczekują zmian pogodowych. Nie sposób wyjaśnić motywów mojego irracjonalnego zachowania, ale wspinam się na wieżę. Choć z drugiej strony zmiana perspektywy pomaga mi podjąć decyzję i uznać czekanie za bezcelowe. A skoro i tak mam nic nie widzieć, to wolę zrobić to w cieple, dlatego siedzę teraz w schronisku na Przysłopie.
Rzecz, do której nie mam i nie miałem nigdy ani grama talentu, czyli negocjowanie cen noclegu przychodzi tego wieczoru nadspodziewanie łatwo. Wystarczy wypróbowane już magiczne słowo Bieszczady i cena traci swą sylwestrową astronomiczność, stając się nieprzyzwoicie niska. Z kluczem w ręku przemykam między balującym towarzystwem w kierunku pokoju na piętrze.
O cholera, ale późno. Spać trzeba. Niestety, znowu zaczyna dokuczać mi ząb.
2010-01-01 "Mój Beskid" (06:30-17:00) PTTK na Przysłopie -> Czantoria Wielka
Otwieram oczy i uciszam budzik. Pół głowy pulsuje mi w jednostajnym rytmie, drugie pół nie może się na niczym skupić. Chyba że to już ogólne wyczerpanie przebytymi kilometrami potęguje odczuwany ból. Wszystkie czynności poranne wykonuję w zwolnionym tempie, po kilka razy przekładając rzeczy z miejsca na miejsce. Szykuje się piękny finisz. Przy płynących z dołu dźwiękach dogasającego balu sylwestrowego dopinam paski plecaka. Dziś podobnie jak wczoraj chcę dojść jak najdalej się uda.
Pierwszy odcinek trasy (do Stecówki) jest bardzo ciekawy widokowo, wiem to oczywiście z innych moich wypadów w te strony, bo dziś prócz płynących szlakiem potoków niewiele można zobaczyć. Wbrew pozorom jednak zimowe warunki aż tak bardzo mnie nie opuściły. Wprawdzie niżej panuje jesień, ale wystarczy wspiąć się powyżej 800 m n.p.m. (większa część dzisiejszego etapu) i pod nogami mam lekko rozmokniętą zimę.
Dreptanie po szlaku upływa zupełnie bezniespodziankowo, w końcu co mogłoby mnie zaskoczyć w moim Beskidzie. No... może tylko wczorajsze wiatrołomy. Ale i tak mapy dawno już nie otwierałem, bo i po co, wiem, gdzie iść. W sumie to znaki na drzewach też na niewiele mi się przydają. Ciekawe czemu w Niskim nie byłem taki chojrak. Przy towarzyszącym mi absolutnym poczuciu panowania nad wszelkimi aspektami dreptingu docieram na Stożek Wielki.
Wchodzę do schroniska. Rozglądam się przez zaparowane okulary po jadalni, a tu w najlepsze imprezuje Klub Turystów Optymistów. Grupa ludzi w wieku solidnie dojrzałym przy czym absolutnie nieustępującym kondycyjnie młodszym kolegom górołazom. Ponieważ wieść o mojej wycieczce nieco się już rozniosła wśród znajomych, nie muszę tłumaczyć, skąd się tu wziąłem. W doskonałej atmosferze przy górskich opowieściach i akompaniamencie strzelających szampanów świętujemy Nowy Rok. Jakoś tak się ostatnio porobiło - mam wrażenie, że od pewnego czasu GSB przemierzam z grupą znajomych. Miła to odmiana po tych długich samotnych etapach. Po dwóch godzinach i kilku pamiątkowych zdjęciach ruszam dalej.
Wymyśliłem, że spróbuję zatrzymać się w schronisku Pod Soszowem, bo choć prywatne, to jednak schronisko w górach a nie kwatera w mieście. Może uda mi się wyprosić nocleg. Będzie pewnie pełne sylwestrowych gości, ale mi wystarczy przecież kawałek gleby w kącie schowka na narty. Nie ma szans, komplet jest. Próbuję słów kluczy, że niby Bieszczady i 500km w nogach, że Główny Szlak Beskidzki zimą. Właściciel patrzy na mnie, jakbym kazał mu liczyć potrójną całkę. Zero zrozumienia. Twarz zupełnie pozbawiona emocji - klasyczny karpik. Wspaniałomyślnie informuje mnie, że schronisko PTTK jest na Stożku, ignorując zupełnie informacje, które starałem się przed chwilą przekazać. Choćby tą, że właśnie stamtąd przyszedłem. Dodaje po chwili, że jest sylwester i że muszę sobie z tego zdawać sprawę. Tośmy sę pogadali...
No i leżę sobie teraz w namiocie rozbitym przed drzwiami zamkniętej goprówki na Czantorii (górna stacja). Nad głową dyndają mi ławeczki kolejki linowej. Temperatura jest całkiem znośna. Od pana, który pilnuje obiektu, dostaję wrzątek na zupę. Jest 19:00 i z braku zajęć postanawiam zasnąć.
2010-01-02 "Meta" (07:00-12:30) Czantoria Wielka -> Ustroń PKP
Póki co jeszcze nie meta, siedzę w schronisku PTTK Równica pod szczytem o tej samej nazwie. Zajadam nieprzesadnej wielkości jajecznicę, którą popijam nieprzesadnie grzanym piwem.
W nocy, według termometru przy stacji na Czantorii, temperatura spadła do -8°C, czyli że spało się całkiem przyzwoicie. Wstałem godzinę później niż zazwyczaj i choć do spakowania miałem i namiot, i śpiwór a i ruchy na mrozie są nieco wolniejsze, uwinąłem się całkiem sprawnie. Po godzinie z minutami rozpocząłem ostatni etap wyprawy. Chcąc ułatwić sobie dreptanie w dół, opuściłem całkiem przyzwoitą drogę między drzewami i postanowiłem iść równoległą trasą narciarską. Wiadomo - lepsze jest wrogiem dobrego. Zaliczyłem w ten sposób najboleśniejszy i najbardziej widowiskowy upadek podczas całej wyprawy. Scena niczym z katastroficznego filmu górskiego: podcięcie obu nóg, chwila w powietrzu, uderzenie o lód i zjazd po stoku, próby łapania się czegokolwiek (głównie powietrza). Konkretnie poobijany wróciłem na ścieżkę.
Skończyłem jeść i mam dylemat: przeciągać tę chwilę w nieskończoność czy po prostu zejść na dół i pozwolić, żeby wszystko się skończyło. Ponad trzy tygodnie włóczęgi przez kolejne pasma Beskidów ot tak dobiegnie końca. Niby fajnie, "bo wreszcie", ale z drugiej strony, co ja teraz będę robił, jak wrócić do codzienności? Trzy tygodnie dążenia do celu, a teraz pstryk i koniec? Dziwne uczucie. Ponad godzinę rozważam wszelkie za i przeciw. Wreszcie decyduję podnieść się z krzesła. Schodząc z Równicy, spotykam jeszcze kilku po miejsku ubranych turystów. Ze zdziwieniem reagują na moje radosne powitanie, że niby po co obcy chłop im w lesie dzień dobry mówi i w ogóle czemu mu tak wesoło. Ha, a wesoło to mi jest. Trochę zimno, droga śliska, po upadku na Czantorii mocno kuleję na lewą nogę i w ogóle koszmarnie jestem zmęczony, ale jest mi przy tym CHOLERNIE WESOŁO.
No i jest kropka, czerwona kropka w białej obwódce. Więc koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego, koniec mojego "GSB na zimno". W tłumie zupełnie niewiadomych przechodniów samotnie cieszę się z odniesionego sukcesu. Tylko ja wiem, co tu się przed chwilą wydarzyło. Końca dobiegła wielka przygoda. No i co teraz? Nic, po prostu, wsiądę w pociąg i pojadę do tych, dla których najważniejsze jest to, że wracam cały i zdrowy. Swoją drogą jeszcze parę dni temu myślałem, że na jakiś czas będę miał dość pofałdowanych krajobrazów. Teraz już wiem, że wrócę tu za tydzień, "bo w górach jest wszystko, co kocham".
Ciekawe zjawisko zaobserwowałem. Do plecaka wraca mapa Beskidu Śląskiego a na jej miejsce... Czekolada ;-]
|