Siedzę w schronisku w Pasterce i odpoczywam po dwóch tygodniach chłodnego, ale przede wszystkim śnieżnego dreptania Głównym Szlakiem Sudeckim im. Orłowicza. Boli tu i tam, ale w gruncie rzeczy nie było aż tak ciężko. Właściwie, najbardziej boli konieczność powrotu do pracy. Taaa... co potrafi zdziałać kilka dni lenistwa. Od razu zmienia się perspektywa, a trudy wędrówki ulatują z pamięci.
Nie byłbym sobą gdybym na chwilę przed wyjściem z domu o czymś sobie nie przypomniał. O czymś istotnym... jadę w Sudety, a w GPSie w najlepsze rezydują mapy Beskidów. 15 minut do pociągu, a ja nerwowo wpatruję się w ślamazarny pasek ładowania na ekranie komputera. Gotowe.
2011-01-10 "Szlakarskie zamieszanie" (12:00 - 21:00) Paczków -> Lądek-Zdrój (J. Wapienna)
Zanim ruszyłem w drogę próbowałem połapać się w całym tym szlakarskim zamieszaniu, które powstało jakiś czas temu z powodu domalowania czerwonych znaków na odcinku Paczków - Prudnik. Szukałem, szukałem i doszukałem się informacji, że jest to samowola budowlana prudnickich działaczy, którzy postanowili przenieść Prudnik w Sudety. Swoją drogą mogliby przy okazji przedłużyć Szlak Orlich Gniazd albo Szlak Wielkich Jezior Mazurskich, w pakiecie żądając dostępu do Bałtyku. Nie wszystkie dzieci powinny mieć dostęp do kredek. [uwaga, małe sprostowanie] Tak czy siak zeszło mi chwilę zanim zdołałem połapać się w czerwonym trójstyku na paczkowskim rynku. Schodzą się tu bowiem trzy czerwone Główne Szlaki Sudeckie - jedno ramię odchodzi w kierunku dworca, drugie do Prudnika, a ja chcę iść tym trzecim... do Świeradowa.
Szlak zaczął dość niepozornie, po płaskim i po asfalcie, by w pewnym momencie bez żadnego ostrzeżenia... Góry Złote
bezceremonialnie postawić mi na drodze Jawornik Wielki, który, jak sama nazwa wskazuje, do małych nie należy. Choć może to kwestia długości podejścia, najpierw Złotym Jarem, potem już na Jawornik właściwy. Wiele siły to kosztuje. Energia ginie bezpowrotnie w mokrych białych zaspach. W głębokim śniegu zapadam się po kolana, wtedy jeszcze nie wiedząc, że powinienem się do takich warunków przyzwyczaić, bo będą towarzyszyć mi przez kolejne dni.
Jak na perspektywę dwóch tygodni szwędania się po lasach kłopoty zaczynają się nazbyt szybko, bo już przy zejściu z Jawornika - gubię szlak i do Orłowca schodzę na krechę. Mało brakuje, a krecha skończyłaby się nie tylko w Orłowcu, ale i w lodowatej Orliczce (potok). Szczęśliwie jednak losem samotnej czołówki zawieszonej w zupełnych ciemnościach na środku pola zainteresowała się mieszkanka wsi i postanowiła naprowadzić ją nawoływaniem na mostek łączący pole z drogą.
Po dotarciu do Lądka odkopuję w pamięci opis ścieżki do Jaskini Wapiennej, bo właśnie tam zapragnąłem zregenerować się po pierwszym dniu śnieżnej przeprawy na mokro. Jaskinia jest, namiot dla symbolicznego oddzielenia się od mroczności jej ścian jest, śpiwór jest. Pora spać. Kolejną zimową, długodystansową przygodę uważam oficjalnie za rozpoczętą.
2011-01-11 "Mokro i sucho" (05:50 - 15:30) Lądek-Zdrój (J. Wapienna) -> PTTK Na Śnieżniku
Choć nastawiony na 5:00 budzik jeszcze smacznie chrapie, postanawiam wygramolić się z ciepłego śpiwora. Postanawiam, a właściwie jestem do tego bezdusznie zmuszony. Powodem jest suchy jak pieprz język. Kawał solidnie osolonej kiełbasy jako kolacja chyba nie jest optymalnym biwakowym rozwiązaniem. Około 4:20 rozpoczynam procedurę zwijania manatków. Poranny chłód odbiera mi skutecznie sprawność ruchów do tego stopnia, że ze spakowanym plecakiem do pobliskiego bezimiennego potoku przysysam się dopiero po godzinie. Przysysam i odessać nie mogę. Wypijam hektolitry wody, naiwnie wierząc, że uda mi się w ten sposób rozcieńczyć kolację.
Gdzieś tu zaczyna się... Masyw Śnieżnika
A z nim zaczynają się kilometry mokrego śniegu pod stopami, z którym nawet moje buty, zakonserwowane jak lokator pewnego moskiewskiego mauzoleum, nie są w stanie sobie poradzić. Czuję, że mokre skarpety wzięły dobierać się do moich pięt. Wymiana skarpet na suche oddala jedynie w czasie powstanie otarć i odcisków.
W butach powódź, w ustach suchy wiór. Przynajmniej plecak na saniach. Taaa... jak mówi stara piłkarska zasada - dobrze grającego składu się nie zmienia. Toteż skoro własnej roboty pulk dobrze spisywał się rok temu na GSB, postanowiłem skorzystać z niego i teraz, mierząc się z zimowym Orłowiczem. Plecak wraca na swoje miejsce dopiero przed Czarną (białą) Górą.
W gębie sucho, pod stopami odwilż. Skończyła mi się woda. Uzupełniam ją dopiero przy podejściu na Żmijowiec. Zielonkawa zawartość źródełka wali wprawdzie niemiłosiernie leśną ściółką, a świerkowe igły wbijają się w zęby, ale jest mi wszystko jedno. Tłumaczę sobie, że Gin też wali ściółką, a ma tylu miłośników. Nawet angielska królowa go sobie chwali. Sam Żmijowiec częstuje mnie za to lekką zmianą aury. Wiać zaczyna, robi się przenikliwie zimno i tak już do samego schroniska. Niestety na planowany atak szczytowy nie mam już dzisiaj co liczyć. Jeśli chcę iść jutro w suchych butach, suszenie zacząć muszę już od progu.
Prysznic, pranie, kuskus do menażki i wreszcie można zasiąść nad mapami i dziennikiem pokładowym. Punkt 20 poducha należy do mnie.
2011-01-12 "GSS po płaskim" (06:00 - 16:30) PTTK Na Śnieżniku -> PTTK Jagodna
Dzień zaczął się od spektakularnego ślizgu na czterech literach. Wszystko to, co wczoraj beztrosko płynęło, mroźna noc zmieniła w skutą lodem bryłę. Od samego schroniska ostrożnie lawiruję między najsilniej zalodzonymi powierzchniami. Jak mantrę powtarzam, że człowiek na poziomie pion trzymać musi. Jednocześnie pozbawiony wszelkich złudzeń, że lodowe zejście ma szanse w pionie się skończyć. Jak to zwykle bywa, lód wyczekał, uśpił czujność, zaatakował z przyczajki i poplątał nogi dopiero na prostej drodze do Międzygórza. Po wdrapaniu się na najwyższy punk dzisiejszego rozkładu zajęć - Igliczną zstępuję na bezkresne połacie płaskości (Kotlina Kłodzka).
Ehhh... nieznośna jest ta moja wyobraźnia. W Wilkanowie nie mogę powstrzymać się przed zajrzeniem na dziedziniec pałacu. Tuż przede mną, w pełnym pędzie przejeżdża zaprzęg. Dwa konie o pięknej smukłej sylwetce, czarny, lśniący w słońcu powóz. Zaprzęg zawraca brawurowo na dziedzińcu, staje. Młody mężczyzna zeskakuje, podaję rękę i pomaga zejść po wąskich stopniach rozbawionej popołudniową przejażdżką kobiecie. Przy wielkich zdobionych drzwiach wejściowych mija ich ogrodnik, kłaniając się w pas.
No właśnie, wyobraźnia... przed oczyma mam przecież kompletną ruinę z zawalonymi stropami, zachwaszczony dziedziniec i zamurowane okna. Ale o ile bardziej żal takich miejsc, o ile bardziej ściska za serce, gdy wyobraźnia pozwala to wszystko dostrzec. O ile łatwiej tym, którzy w ruinie widzą po prostu ruinę.
Płasko, płaściej, Długopole-Zdrój. Drepczę polną drogą, a za mną jak cień truchtem pomyka młody jeleniowaty. Kiedy obracam się - robi zwrot, pochyla głowę i udaje, że skubie trawę. Zabawa trwa jeszcze chwilę, w końcu siadam na pniu i czekam. Bonifacy (bo tak się do niego potem zwracam, tłumacząc, że nie może iść ze mną do Świeradowa), czai się jeszcze przez chwilę; próbuję zachodzić to od lewej, to od prawej flanki, w końcu oficjalnie uznaje mnie za stworzenie wystarczająco niegroźne, by pozwolić sobie na podgryzanie mojego telefonu. Moja dezaprobata zdaje się głęboko Bonifacego uraziła, bo obróciwszy się "na pięcie", merdnął mi przed nosem ogonkiem i się oddalił. A ja w... Góry Bystrzyckie
Od kolacji dzieli mnie jeszcze tylko kawałek Autostrady Sudeckiej. Pomijając fakt, że jedyne ślady na przyprószonej śniegiem jezdni zostawiły parzystokopytne, droga robi rzeczywiście wyjątkowe wrażenie. Budowana pod osobistym nadzorem Marszałka Rzeszy H. Göringa dla celów militarnych, utraciła dawno pierwotne znaczenie; właściwie utraciła jakiekolwiek znaczenie. Ale życzyłbym sobie, żeby budowane dziś autostrady wyglądały tak za 60 lat.
Spać kładę się w ciepłym schroniskowym pokoju, śpiwór zwijając pod głowę. Przykrywanie się puchem w takiej temperaturze skończyłoby się pewnie tragicznie.
2011-01-13 "Asfaltowo" (05:50 - 16:30) PTTK Jagodna -> Zamek Homole
Z Jagodnej wypadam jak strzała. Nie żeby mi się tu nie podobało, wręcz przeciwnie - bardzo przytulne miejsce. Pomimo, że wczoraj i dziś kameralnie, widać, że bywa tu tłoczno. Wypadam jak strzała i szybko jak strzała gubię szlak. Kiedy już wreszcie trafiam na odpowiedni leśny dukt, kilka kroków w głębokim śniegu zmusza mnie do pozbycia się z ramion plecaka - ląduje na saniach. I choć nie każda przecinka leśna dedykowana jest dla tego sposobu poruszania się, w sumie wychodzę na tym biznesie na plus.
Dłuży się nieco ten leśny dukt. Ale narzekać nie powinienem. Krok za krokiem bez ciążącego na plecach tobołka. Między drzewa leniwie zaczynają zaglądać pierwsze promienie słońca. Wstaje kolejny mroźny poranek. Śnieg z głębokich zasp dość często przeistacza się w doskonale ubitą białą nawierzchnię, po której sanie jadą same. Zdawać by się mogło, że cały dzień tak właśnie będzie wyglądał. Niestety... na czwartek kolega Orłowicz zaplanował dla mnie coś zupełnie innego - 15km asfaltu.
Tak... teraz chyba już mogę narzekać. Choć początkowo nie jest aż tak źle - widać zima nawet w styczniu potrafi zaskoczyć drogowców. Toteż sanie bez odrywania się od śniegu mogą szusować dalej po niedbale odśnieżonej drodze. Sytuacja komplikuje się dopiero przed Zieleńcem, bo do zimowego kurortu goście winni przecież dojechać drogą odśnieżoną reprezentacyjnie. Przyklejony do pobocza, walczę o każdy płat brudnego śniegu. Obiecałem sobie, że dzisiaj plecak wróci na swoje miejsce tylko w ostateczności. Tymczasem trzy razy mija mnie drogowy pług, dewastując zupełnie brudny śnieżny ratunek dla moich pleców. Za Zieleńcem do podstawowych zimowo-górskich przeciwności losu dochodzi kolejna - spory ruch samochodowy. Kozia Hala - plecak wraca na rozleniwione plecy.
Przez Duszniki idę jak kaleka. Bolą stopy, lewe kolano i prawe biodro. Łykam kilka głębszych rdzawej wody z ulicznego uzdrowiskowego "dystrybutora", że ponoć lecznicza czy jakoś tak. Jedyne co zyskuję, to zainteresowanie przechodniów. No tak... kuracjusz w środku zimy, półdupkiem uwieszony na wodopoju, sączy rdzawkę z termicznego kubka - widok niecodzienny, przyznaję. Ale żadnych skutków leczniczych. Dużo bardziej lecznicza okazuje się zapiekanka na Orlenie. Pani ze stacji, która ową zapiekankę zmajstrowała, przy płaceniu klepie formułkę o zbieraniu punktów Vity czy innych jakiś Pokemonach - podziękowałem, może następnym razem. Sama zapiekanka, choć trochę gumiasta i z mikrofali, to niesie mnie aż na sam zamek Homole. Po takim nadludzko asfaltowym wysiłku zasłużyłem na nocleg w królewskiej scenerii. I choć zamek (to co z niego zostało) nie prezentuje się nazbyt imponująco, a resztki baszty posiadają znikome walory tak estetyczne jak i obronne, to na moje skromne potrzeby w sam raz. W cieniu baszty rozbijam namiot i bez zbędnej zwłoki kładę zwłoki spać...
2011-01-14 "Panta Rhei" (05:40 - 19:00) Zamek Homole -> PTTK Pasterka
Początek dnia nie zasługuje na zbyt wiele słów - upłynął bez zakłóceń (większych). Absolutna norma: tradycyjne popieprzenie szlaku, w równie tradycyjnej porannej mgle, w nie mniej tradycyjnych egipskich ciemnościach. Szara i nieco ponura Kudowa nie daje przesadnych znaków życia - senna jakaś taka... Góry Stołowe
Przed bramą Błędnych Skał tablica, że turysta-śmiałek wchodzi na własną odpowiedzialność, trasa zaryglowana na cztery spusty, a ewentualne zwłoki eksploratorów zwozimy dopiero na wiosnę. Może nie do końca tak było napisane - pomylić coś mogłem, bo kiedy oddałem się lekturze tabliczki ostrzegawczej, binokle kompletnie zaszły mi mgłą od wszechobecnej wilgoci. Hmmm... rzeczywiście niewiele brakowało, a między Błędnymi Skałami czekać musiałbym przebiśniegów.
Byłem tu parę ładnych lat temu, latem. Wtedy większość przeszkód z racji kompaktowego wzrostu pokonywałem wyprostowany jak struna. Teraz z wielkim plecakiem, w zasypanych śniegiem i spływających wodą kamiennych zaułkach idzie mi znacznie oporniej.
Najpierw pochylony w pas haratam plecakiem nisko uwieszony strop. Kiedy pochylić się już bardziej nie mogę, bo niechybnie wywinąłbym się na lewą stronę (jakkolwiek by to miało wyglądać), obieram wygodniejszą pozycję - na pątnika. Po mokrym śniegu szuram kolanami jak za jasnogórski ołtarz, skały na przemian klinują i uwalniają plecak, a czoło z każdym szurnięciem coraz bardziej ulega sile grawitacji. Łup!... wypadam z dziury. Chwila oddechu i czas na rozprostowanie kości. Chwila mija i zabawa zaczyna się od nowa. Do niewątpliwych atrakcji dochodzi lodowata woda po kolana... lub jak kto woli po łokcie, bo poruszam się właśnie na kolanach i łokciach. W kolejnym przesmyku jak na zatłoczonym parkingu przed hipermarketem - przeciskam się na grubość lakieru. Ślady tego etapu do dziś mam na nadgarstkach. Przejdę, nie przejdę. Utknę, nie utknę. Znowu przebiega przez głowę myśl o kwitnących wiosną przebiśniegach. W końcu staje na drodze przejście tak wąskie, że dedykowany chyba tylko dla anorektycznej sylwetki XXS w obcisłych leginsach. Wszelkie wątpliwości rozwiane... trzeba będzie na "Szarika w berlińskim metrze" - na czterech łapach z plecakiem w zębach.
Wypadam wreszcie z ostatniej szczeliny i z rozmachem ląduję na kolanach. Korzystając z wygodnej pozycji całuję ziemię, świętując ocalenie. Po czole spływają strugi wody. Właściwie spływają po wszystkim, a to jeszcze nie koniec atrakcji.
Znaki i mapa dają na zejście do Karłowa półtorej godziny. Widać nie uwzględniają paru istotnych szczegółów: 1) rzeki płynącej ścieżką, 2) całej masy mokrego śniegu, 3) rzeki płynącej ścieżką, 4) całej masa ciężkiego od wody śniegu, 5) mówiłem już o rzecze płynącej ścieżką? Brodzę po kostki w strumieniu, bo tak jest szybciej niż po kolana w śniegu. Już nawet nie walczę z wodą, która wlewa się do butów przez wysokie cholewy. Wszytko płynie. Po godzinie marszu wyczerpuję ostatnie permutacje na zbiorze słów powszechnie uważanych za obelżywe. Kiedy docieram do Karłowa, zapada zmierzch.
Przed wyjazdem znalazłem informację w internecie, że Szczeliniec po latach przerwy znowu przyjmuje turystów na nocleg. Wiadomym jest, że telewizja kłamie... internet też. To znaczy na ogół nie kłamie, ale właśnie w ten piątek postanowił to zrobić. Jak się potem dowiedziałem trafiłem na dość rzadkie zjawisko, kiedy minięcie się dyżurujących opiekunów schroniska nie przebiega płynnie. Dlatego pocałowałem klamkę. Na szczęście niedaleko (200 metrów w pionie) jest... Pasterka.
Byłem tu, za poprzednich gospodarzy. W sieci znaleźć można jeszcze echa gromów, które leciały wtedy na to schronisko. Że brud, smród i paciorkowiec rozpanoszony. Wchodzę... Jak nic chałupy pomyliłem?! Wszystko się zmieniło. Ze starego wnętrza zostały chyba tylko poręcze. Obsługa młoda i energiczna, atmosfera przyjacielska, czysto, miło. Po krótkim namyśle i paru wesołych chlupnięciach w butach podejmuję decyzję - jutro dzień luzu na sucho.
2011-01-15 "Suszenie" ( ;-] ) PTTK Pasterka
Budzą mnie pierwsze promienie słońca. W lekko ciężkawej głowie chlupie echo wczorajszych przygód. Stopy jakby trochę nie moje. W końcu moczone przez blisko 14 godzin w lodowatej wodzie mają prawo do autonomicznych decyzji. Wszędzie dookoła, gdzie tylko można uwiesić kawałek mokrej szmaty wiszą cenne elementy mojego ociekającego wodą dobytku. Suszę wszystko: ciuchy - te, które miałem na sobie i te z plecaka szczelnie zawinięte w worki, sam plecak, namiot, nawet laminowane mapy podeszły wilgocią, buty oczywiście. Cały pokój obwieszony jak choinka.
Dobra, zwlec by się trzeba było do jadalni, pokazać ekipie. Wczoraj wpadłem do schroniska jak zjawa z mgieł i ciemności. Gotowi pomyśleć, że mieli zbiorową halucynację. Dzień upływa na nicnierobieniu, przeplatanym doglądaniem schnącego ekwipunku.
2011-01-16 "Po maśle" (05:40 - 14:30) PTTK Pasterka -> Góra Wszystkich Świętych (wieża widokowa)
Słońce zaszło parę minut temu. Leżę do połowy schowany w namiocie, wspierając się na łokciach. Ciepłą herbatę zagryzam czekoladą i przy dźwiękach ciszy gapię się w niebo. Jeśli nie myli mnie nazbyt moja orientacja w terenie, dostrzec stąd można niemal całą dotychczasową trasę. Bezchmurne niebo usiane setkami mrugających gwiazd, rześkie przejrzyste powietrze... podziwiam panoramę. Jedną z tych, dla których warto wyściubić czasem nos za próg swojego domu i ruszyć w góry. Przede mną przez drzewa prześwituje na horyzoncie zarys Masywu Śnieżnika. Po prawej iskrzą światła na stokach Zieleńca. Przez ramię, jeszcze w czerwieni zachodzącego słońca, Góry Stołowe i monumentalna bryła Szczelińca. Tylko na lewo nie bardzo wiem co tak rozświetlone, Sokola może. To w Sowich, pójdę jutro i sprawdzę.
Całe to pasterkowe suszenie i atmosfera błogiego lenistwa tak mnie zregenerowały, że dzisiejszy, wcale nie taki krótki przecież etap (musiałem jeszcze wrócić na szlak) śmignąłem jak Armstrong nafaszerowany EPO i właściwie niewiele udało mi się z tego dnia zapamiętać. Zaplanowałem sobie nocleg na Górze Wszystkich Świętych, dlatego, mimo że zjawiłem się tu dość wcześnie, ani przez chwilę nie przychodzi mi na myśl, że mógłbym jeszcze dzisiaj gdzieś podreptać. Z początku pewien problem stanowią tubylcy, bo, jak mówi jedna z naczelnych zasad włóczykijstwa, tubylców nie należy informować o swoich noclegowych zamiarach. Trochę czasu mija zanim ostatni rdzenni uznali za stosowne zakończyć podziwienie panoramy z wieży widokowej i udają się w drogę powrotną ku osiedlom ludzkim. Póki co stoję jak kołek udając, że nieprzerwanie od czterech godzin zachwyca mnie piękno krajobrazu, czekając chwili kiedy nieskrępowany zainteresowaniem gapiów będę mógł rozłożyć namiot.
2011-01-17 "Po grudzie" (05:50 - 19:00) Góra Wszystkich Świętych (wieża widokowa) -> PTTK Zygmuntówka
W nocy przyszło lekkie ochłodzenie, ciągnęło od kamiennego progu wieży, na którym się rozbiłem. Chyba, że odczuwane zimno ma coś wspólnego z tym totalnym przemoczeniem, z którego może jeszcze nie do końca się otrząsnąłem. W każdym razie noc zaliczyłbym do nieprzesadnie udanych. Zresztą poranek też nie wróżył spektakularnych sukcesów. Przywitał mnie całkowitą ciemnością, a niebo zasnuł chmurami. Żadnego przestrzennego punktu odniesienia. Tylko ja i kawałek oświetlonej światłem czołówki wieży, zawieszeni w ciemnościach. Z początku, ręce obydwie w zastaw dając, zaklinałbym się, że wybrałem dobry kierunek (i pewnie tak było), lecz po 15 minutach marszu znalazłem się w miejscu, które nie powinno znajdować się w tym miejscu. Przypominało bowiem ostatni kilometr wczorajszego etapu. Szybko przeorganizowałem w głowie mapę otaczającej mnie zamglonej rzeczywistości i skierowałem się asfaltem w dół - teraz już dobrze... Góry Sowie
Ponieważ wczoraj szło się bardzo dobrze, a w przyrodzie równowaga być musi, dziś dla urozmaicenia wędrówki wielka kumulacja przeciwności losu. Jak po grudzie... a właściwie grudach... śniegu. I to tego najpaskudniejszego. W ogóle gdyby ktoś pytał gdzie podział się cały śnieg z nizin, to jest w Górach Sowich. Wielka wilgotna kumulacja nawianych zasp, skutych z wierzchu nocnym przymrozkiem. Za twardych by przecinać je szybkim marszem, ale i zbyt słabych by utrzymać człowieka z plecakiem na ich powierzchni. Robię krok i wsparty na kijkach wyciągam się z głębokiej po kolana szczeliny, utrzymuję chwilę na powierzchni śniegu, po czym zapadam na tą samą głębokość. Tyleż męczące co frustrujące zajęcie. Gdyby stenogram z moich kwiecistych monologów trafił w ręce cenzury, to zapewne szybciej byłoby przepisać fragmenty publikowalne niż zakreślać te nienadające się do publikacji. Każdy krok jak dwa kroki. Mordęga.
Pewnie nie dotarłbym do schroniska tak późno, gdyby nie mała reorganizacja szlaku na odcinku Czerwieńczyce - Srebrna Góra. Owszem, widokowo odcinek pewnie zyskał. Zyskał też jeśli chodzi o czas potrzebny na przejście. Niestety informacje o zmianach przebiegu szlaków nie docierają wystarczająco szybko do producentów map. Zasadniczo mam wrażenie, że w ogóle do nikogo nie docierają. Przede wszystkim słabo są uzgodnione z rolniczymi autochtonami, bo czym innym wytłumaczyć kompletne zaoranie części drogi.
Po grudzie, po grudzie, ale w końcu jestem na miejscu. Tylko gdzie to miejsce? Pod stopami ubita na beton powierzchnia trasy narciarskiej. To miła odmiana po całym dniu brodzenia w wilgotnej śnieżnej masie. Stok spowija cisza i ciemności. Choć niezupełnie. U jego stóp rozgrywa się scena rodem z "Gwiezdnych wojen". Snopy oślepiającego jaskrawego światła tną niebo tam i z powrotem. Do uszu dociera pomrukiwanie silników i jęki pracującej stali. Srebrzyste oczy reflektorów penetrują metr po metrze całą powierzchnię stoku, co jakiś czas zawieszając wzrok na mnie. Spotkanie trzeciego stopnia, jak nic... z leniwie pełznącym w górę ratrakiem.
Schodzę trochę niżej. Przede mną zaczyna krystalizować się zarys dachu, zanurzonego w mroku domostwa. W oknach ciemno. Podchodzę bliżej, czym uruchamiam niechcący reakcję łańcuchową systemu obronnego posesji. Mam wrażenie, że ujadanie łańcuchowych czworonogów dochodzi do mnie ze wszystkich stron. Przy czym ta strona znajdująca się za mną jakoś tak najbardziej mnie niepokoi. Schroniska jak nie było tak nie ma. Widać wlazłem komuś do ogródka... A że nie mam zamiaru czekać aż któryś z psów zapragnie namacalnie mnie w tym przekonaniu utwierdzić, dość szybko, jak na moje umordowane marszem kończyny, stawiam się w Bukowej Chacie u podstawy stoku. Niepotrzebnie. Zerkam na mapę, po czym z mozołem wdrapuję się z powrotem w okolicę tak pospiesznie opuszczonej zagrody - schroniska. Teraz już nieco pewniejszym krokiem. A tam pierwsze takie przywitanie na trasie.
W oknach leniwie budzą się światła. Rozbłyska lampa nad wejściem. Szczęk zamka w drzwiach i po chwili staje w nich uśmiechnięty gospodarz. Proszę, proszę. Nie przypuszczaliśmy, że jeszcze ktoś dziś przyjdzie. Może coś do picia, proszę siadać przy kominku, cieplej. Tam pokój, tam łazienka. Pytania: "skąd to i dokąd idę". Jakby coś trzeba będzie, proszę wołać. Zaraz grzejnik dodatkowy przyniosę, bo chłodno... Tego mi dzisiaj trzeba było... Robię małe pranie, doprowadzam się trochę do używalności, po czym wyczerpany wysiłkiem padam w ciepłą poduchę.
2011-01-18 "40% na lokacie" (06:20 - 15:30) PTTK Zygmuntówka -> PTTK Andrzejówka
Z drogą na Wielką Sowę uwijam się ekspresowo. W czasie, który towarzyszy raczej letnim niż zimowym wędrówkom. Nie żebym dysponował jeszcze jakimiś skrzętnie skrywanymi tajnymi rezerwami siłowymi na czarną godzinę. Po prostu noc skuła mokry śnieg lodem do tego stopnia, że pędzę po nim jak po brukowanym dukcie. A może to ta poranna herbata, którą gospodarz wedle swojej obietnicy zrobił opuszczającemu schronisko turyście.
Swego czasu przeciekła do mediów tajemnica Małyszowego sukcesu - bułka z bananem. Tajemnicą mojego dzisiejszego sukcesu (czyli dotarcia do Andrzejówki we względnie jednym kawałku) stała się bułka ze słusznym kawałkiem Zwyczajnej, zakupionej w Jedlinie dla powstrzymania galopującego procesu zrastania się trzewi z kręgosłupem. Cóż, że mdła i zapijana zimną Colą nie przedstawiała imponujących walorów smakowych, które zresztą nie dały o sobie zapomnieć do końca dnia. Wpompowała jednak we mnie nowe siły. Oczy szerzej się otworzyły, słuch wyostrzył, a węch... no dobra, bez przesady. Ale przyciężkawy plecak rzeczywiście jakby trochę mniej ważył. Góry Kamienne
A wraz z nimi piękny, choć niewielki, Rybnicki Grzbiet. Na pewno tu wrócę, bardzo urokliwy zakątek. Rogowiec? - cóż, tak ekstremalnie finezyjnie ulokowanej kupy gruzu jeszcze nie widziałem. Końcówka podejścia (zszedłem na jakiś wyjątkowo autorski wariant żółtego szlaku) to istna śnieżno-skalna wspinaczka. Ale warto wejść i posiedzieć tu dłużej. Oczy nacieszyć widokami, bo nawet jeśli lekko zamglone to wciąż atrakcyjne. Tu też pewnie wrócę - na wschód słońca.
Dni temu kilka (po suszeniu w Pasterce, kiedy mrocznym świtem opuściłem zatopione jeszcze w głębokim śnie schronisko celem powrotu na czerwony szlak) gdzieś w okolicach Szczelińca Wielkiego nagle z monotonni kursu na nieprzytomnym autopilocie wytrącił mnie niespodziewany błysk światła w śniegu. Podszedłem bliżej i spod topniejących zasp wyciągnąłem telefon komórkowy. Hibernatus nie oponował nazbyt podczas próby włączenia, choć jak się okazało spędził w śniegu około miesiąca. Wysłałem wiadomość do najaktywniej molestowanego kontaktu z książki telefonicznej, po czym wrzuciłem znalezisko do plecaka i o nim zapomniałem. Dziś na gruzach Rogowca, podczas przeżuwania wykręconych z plecaka względnie jadalnych resztek ekwipunku, o znalezisku przypomniał właściciel. Nie kryjąc zdziwienia moją irracjonalną, zdaje się, postawą, dla celów autoryzacyjnych podał nazwę modelu. Wciąż nie kryjąc zdziwienia, a wręcz monotematycznie je podkreślając, zapytał czy i jak na powrót może wejść w posiadanie zguby. Po czym, również ze zdziwieniem, podkreślanym wyszukanymi podkreślaczami uznał, że właściwie przyniosłem mu telefon pod próg domu i że skoro nocuję dziś w Andrzejówce, to on tam będzie za jakieś dwie godziny. Jak powiedział tak zrobił.
Niezwykle zajmującą kontemplację zacnej prezencji andrzejówkowego kotleta po zbójnicku (czy coś w tym guście) przerywa nagle pojawienie się z brzękiem obok mojego talerza reklamówki. Podnoszę wzrok podążając za przytwierdzoną do reklamówki ręką... Po chwili, w wyniku procedury "machnią", staję się właścicielem zestawu drinkowego: sok plus butelka Żubrówki. No sam raczej nie dam rady obsłużyć zestawu. Byłaby to zapewne dość dosłowna interpretacja sentencji o tym, jak to dobre uczynki się zwracają. Ale procentują na pewno... tymczasem zestaw do plecaka - na lepsze czasy.
A schronisko? Gabarytem z tych co to pojedynczy turysta jest raczej częścią większego rozwrzeszczanego motłochu, który trzeba jakimś zmyślnym sposobem ogarnąć. Ale tu niespodzianka... Gospodarz przechwytuje mnie zaraz po wejściu do jadalni. Osobiście prowadzi do pokoju, w drodze wyjaśniając co i gdzie. Pełna kultura. A wspomniany kotlet? Niech Moc Będzie z Kucharzem.
2011-01-19 "Miało być" (06:00 - 20:00) PTTK Andrzejówka -> Stanica pod Zadzierną
Miało być namiotowo na Zadziernej, wyszło agroturystycznie pod Zadzierną. Ale to nie wszystkie niespodzianki przygotowane przez dziesiąty już z kolei dzień sudeckiej wędrówki, a co za tym idzie nie wszystko, co tego dnia "miało być". Począwszy od butów, które w Andrzejówce przy pokojowym grzejniku miały wyschnąć, a powitały mnie rano wesołym chlupnięciem. Przejście przez Bukowiec, które według mapy miało zając 1:15, a skończyło się na bez mała trzech godzinach mozolnego targania przez mokre zaspy. Przeprawa przez Lesistą Wielką i jej "miało być" szlakiem w prawo, które jednak znakami wyszło na lewo i zamiast leśnym duktem (którym "miało być") to jakąś absurdalnie nieprzetartą, silnie wznoszącą się wielką wklęsłą formą terenu. Wszystkie "miałobycia" poskładały się na pięć godzin dziennej obsuwy czasowej względem planu, absolutnie przemoczonymi butami i alergiczną wręcz niechęcią do namiotu. A szkoda, bo biwak w tak pięknym miejscu na długo zapadłby w pamięć.
Biwakowstręt dosięgnął mnie już w Lubawce. Wiedziałem, że pomocy będę musiał szukać u ludzi. Dałem więc znać na Alarmowy Numer Kontaktu Antykryzysowego (w skrócie ANKA). Która to Anka w ekspresowym tempie przewertowała możliwości noclegowe agroturystycznej Bukówki. Po kilku jej telefonach opisujących sytuację okazało się, że spowita mrokiem i grobową ciszą miejscowość, do której właśnie dotarłem, nie dysponuje już dzisiaj żadnym wolnym miejscem, gdyż - tu wniosek - pełna jest turystów. W towarzystwie bladego migoczącego światła przydrożnych latarni mijam kolejne szyldy agrogospodarstw. W oknach ciemno, w uszach dzwoni cisza. Pewnie wszyscy turyści poszli już spać.
Wchodzę na skraj przepaścistej Zadziernej, a przed moimi oczami z każdym krokiem odsłania się rozległa panorama. Oświetlona blaskiem księżyca, który chwilę wcześniej wyszedł zza chmur - podczas podejścia leśną drogą na szczyt. Blaskiem tak silnym, że blednie w nim światło czołówki, a świat zyskuje kolory. Silny wiatr targa zaciągniętym mocno na głowę kapturem. W dole po lewej czarna i, choć bardzo wieje, niewzruszona tafla Jeziora Bukowskiego. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć światła domów - pojedyncze i w większych grupach ciepłe punkciki na rozległej równinie. Spoglądam za siebie na zaspy mokrego śniegu usiłując znaleźć najmniej dokuczliwe miejsce pod namiot. Przechodzi mnie dreszcz na samą myśl o spędzeniu tu nocy - w chłodzie, wietrze i wilgoci, tuląc w śpiworze zupełnie przemoczone buty, żeby nocny mróz nie zmienił ich w kamień. Niechętnie ściągam plecak i odpinam przytroczony do niego namiot. W tej właśnie chwili przez świszczący wiatr dociera do mnie dźwięk dzwoniącego telefonu. ANKA i jej telefon ostatniej szansy do Stanicy Pod Zadzierną.
Nawet się nie myję. Rozwieszam tylko to co jutro ma być suche. Mokre buty dla pewności oddaję pod opiekę gospodarzy. Wyciągam śpiwór i umieram.
2011-01-20 "Remont" (06:20 - 17:00) Stanica pod Zadzierną -> ruiny opactwa w Bukowcu
Dawno się tak nie wyspałem. Rześkie 10 st. C w pokoju budzi mnie do życia. Wieczorem nie miałem nawet siły spojrzeć w kierunku prysznica, co niewątpliwie daje się odczuć. Ale to nic. Dziś planuję dotrzeć do Bukowca - niewielkiej miejscowości ze schroniskiem młodzieżowym. Z dachem nad głową problemu być nie powinno. Tam też poradzę sobie z towarzyszącą mi wonią turystyki pieszej.
Widok świeżego puchu za oknem działa mobilizująco. Etap krótki. Dzień zaczynam w wyjątkowo dobrym humorze i w ciepłych suchych butach. W bramie spotykam gospodarzy, pakujących się do samochodu. Choć dobrze znają moje plany i odpowiedź, pytają czy gdzieś mnie nie podwieźć. Śnieg pada całkiem mocno więc szybko uwalniam plecy od ciężaru. Tobół ląduje na saniach i gładko sunie po białej drodze, co zmieni się dopiero w Bukowcu. W Szarocinie uzupełniam zapasy. Ponieważ jednoosobowy zaprzęg nie umknął uwadze sklepowej obsłudze, nawiązuje się krótka rozmowa, której puentą jest, że "do tej pory nie miałem problemów ze śniegiem". Nie mam siły dementować. Sankujemy tak, ja i mój plecak, nawet przez Rudawy Janowickie
Nawet Konie Apokalipsy nie są dziś dla nas godnym przeciwnikiem. Specyficzne szlakowanie, wyboista ścieżka. Ale nic nie zepsuje pięknego dnia. Czar pryska po dotarciu do Bukowca. Dzwonię do SSM Skalnik. Niestety nie mogą mnie przyjąć, bo mają remont. Pani zapewnia natomiast, że sporo jest w miejscowości prywatnych pensjonatów i agroturystyk, i że na pewno coś znajdę.
No i chodzę po tym zakichanym zadupiu od ponad godziny jak akwizytor z katalogiem antywłamianiowych drzwi do lasu świerkowego z opcją rabatu na dzwiękoszczelne okna. Od drzwi do drzwi. Nigdzie nie mogą, bo akurat mają rozgrzebany remont. Remont, remont, remont. Wczoraj w Bukówce wszyscy mieli komplet, dziś w Bukowcu ręce palą się wszystkim do remontów. Stoję przed kolejnym gospodarzem, chyłkiem wyglądającym zza progu swojego pensjonatu i język zagryzam, bo aż mi się rwie podsunąć mu remontowe alibi - nie muszę, sam na to wpadł.
Jedno jest pewne. Gdyby rok temu podczas zimowego GSB beskidzcy górale wykazywali podobną gościnność, to tamta wyprawa zapewne skończyłaby się poważnymi odmrożeniami. W tym roku zima nie trzaska tak mrozami, więc jedyne urazy jakie mi grożą to zwykły żal, że na drugiego człowieka nie ma co liczyć.
Zrezygnowany spoglądam na mapę. Do następnych drzwi już nie pukam. I tak wystarczająco nadwyrężyłem własną godność, jak bezpański pies prosząc o odrobinę życzliwości. Kieruję się na skraj lasu. Namiot rozbijam pośród ruin opactwa, niedaleko konstrukcji przypominającej stary zapadnięty grób. Wsuwam się do śpiwora, przypominam sobie słowa właściciela pensjonatu Margo: "Jak ja bym się czuł jako gospodarz, gdybym miał pana położyć w takim bałaganie i bez dostępu do ciepłej wody". Ehh... spać.
2011-01-21 "Rekonesans" (07:00 - 15:00) ruiny opactwa w Bukowcu -> PTTK Nad Łomniczką
Poranek budzi niechciejstwem w czystej postaci, niechciejstwem absolutnym. Noc wielokrotnie wyrywała mnie ze snu. Dokuczał chłód i wilgoć, a właściwie ich złowrogi pakt o nieagresji, pogodowy Ribbentrop-Mołotow. Pamiętam stokroć przyjemniejsze noce spędzone pod namiotem, gdy aura fundowała większe mrozy: 10 czy 15 stopni poniżej zera. Wtedy ekwipunek nijak z wilgocią nie współpracował, a ewentualny nadmiar pary wodnej w namiocie najzwyczajniej zamarzał pod sufitem, szkody nikomu nie czyniąc. Kiedy jednak dobowa temperatura oscyluje w okolicach niebiesko-czerwonej granicy, w dzień wszystko się topi, a w nocy na powrót zmienia w lód. Kiedy wilgocią nasiąka każdy skrawek śpiwora, kiedy każdy oddech zawisa nieznośnie w powietrzu, by chwilę potem osiąść na ubraniu, minimalny przymrozek staje się przyczyną ciężko nieprzespanej nocy. Około godziny drugiej eksmituję ze śpiwora zupełnie przemoczone buty, do tej pory czule przytulane i grzane własnym ciałem - albo one zamarzną albo ja. Jednak nie ma tego złego, co by... Zimno i wilgoć dość skutecznie odciągnęły moją uwagę od faktu, że za miejsce noclegowe wybrałem coś jako "żywo" przypominającego cmentarz.
Pakowanie przebiega sprawnie. Niestety, nawet będąc na bakier z matematyką, nie trudno oszacować, który to już dzień bez kontaktu z wodą myjną. Zarzucam plecak i w drogę. Przedpołudnie przebiega bezwydarzeniowo, bez szczegółów, na których warto się skupić. Przemykam przez Karpacz - bramę w Karkonosze
To niepoważne, że człowiek, któremu góry są tak bliskie, tak dawno tu nie był. Mijam tłumy ludzi przy kolejce na Kopę, a czerwone znaki kierują mnie w miejsce zimą trochę zapomniane i mało uczęszczane - Schronisko Nad Łomniczką. Relację z moich sudeckich poczynań można śledzić na bieżąco na jednym z górskich forów dyskusyjnych. Echo owych dyskusji dociera do mnie w formie wiadomości od członków zaniepokojonej rodziny. Że lawiny, że śmierć i pożoga, że 300 metrów kotła w śniegu, że cmentarz ofiar gór. Wszystko po części prawda, ale żeby musiało być aż tak ekspresyjnie opisane? Mam w pamięci wspomnienie wydarzeń nieszczęśliwie rozstrzygniętych dla turystów, dla ratowników, dla oczu których śnieżne objęcia Kotła Łomniczki stały się ostatnim widokiem. Postanawiam zatem, że zanim podejmę decyzję co dalej: podążać szlakiem czy ominąć mniej bezpieczny jego odcinek, rozejrzę się osobiście.
Koło 15. docieram do schroniska, będąc trzecim, a zarazem ostatnim dzisiejszym turystą, co kontrastuje trochę z tętniącą życiem kolejką do kolejki. Z noclegiem nie ma problemu, pomimo że oficjalnie schronisko nie dysponuje miejscami (po prostu nie ma łóżek). Ale jeśli komu gleba, brak prądu i ciepłej wody nie straszne za 10 polskich nowych, wyśpi się tu jak we własnym łóżku. Moje sumienie, ruszone nieprzyzwoicie niską ceną, zmusza mnie do zamówienia jeszcze jakiegoś ciepłego posiłku i herbaty. Koło 16., zwarty i najedzony, tworzę plan rozpoznania realnych śnieżnych przeciwności. Dzwonię do kilku znajomych, którym bliskie są te rejony i ich tajemnice. Składnikiem planu jest też wieczorny bieg rozpoznawczy, zupełnie na lekko. Ano bieg... że niby jak człowiek przejdzie 300km to już sobie dla otrzeźwienia umysłu przed snem pobiegać nie może? Droga przygotowana, stopnie w zmrożonym śniegu wykute, pora spać. Byle tylko w nocy nie padało za wiele.
2011-01-22 "Teatr zjawisk" (07:00 - 17:00) PTTK Nad Łomniczką -> Schronisko Szrenica
Śnieg w nocy oczywiście spadł. I wprowadził w mój misternie ułożony plan, oględnie mówiąc, nieco deprymującej chwiejności. Lub, jak kto woli, rzecz ujmując dosadniej, pierdut! - wziął i ciulnął na łeb na szyję kaskadami Łomniczki (przynajmniej tak na pierwszy rzut oka). Tak czy siak po około 2 godzinach znalazłem się w terenie, w którym można poruszać się już bez ryzyka zjazdu na tyłku lub co gorsza bycia przysypanym zwałami śniegu.
[Akt I - Śnieżka] Spoglądam w kierunku Śnieżki. Takiej inauguracji dnia się nie spodziewałem. Przede mną maluje się obraz zaskakujący, jakby niebędący wytworem świata realnego. A jednocześnie tak wyraźny, wręcz namacalny. Angażujący wszystkie zmysły. Blask wschodzącego słońca oświetla spowitą szalem chmur kopułę szczytową. Zlewają się w tym błękitnym pejzażu niebo i ziemia tak płynnie, że nie sposób dostrzec granicy między dwoma światami. Pośród tej gry światła i cieni, ziemi i nieba magicznie zawieszona bryła obserwatorium. Chmury kłębiące się wokół niej każą przypuszczać, że udało mi się właśnie uchwycić moment startu bądź lądowania jakiegoś przedziwnego pojazdu. Dłuższą chwilę wpatruję się w ten obraz. Robię zdjęcia, choć wiem, że to bezcelowe, bo nie sposób oddać na nich tego co przede mną, nie sposób oddać tego co we mnie. Zdjęcie, prócz odwzorowania barw, musiałoby przecież przekazać ten specyficzny zapach poranka, chłód ścinający oddech, moje zmęczenie dwutygodniową zimową wędrówką. Stoję i patrzę. Dzień wstaje na dobre.
Wchodzę do Domu Śląskiego. Z progu rażony temperaturą panującą wewnątrz, a kontrastującą z moją przemarzniętą i zalodzoną twarzą. Atmosfera w schronisku senna. Za barem zaspany pracownik leniwymi ruchami poleruje szklanki, zdając się skupiać na tej czynności całą swoją uwagę. Godzina młoda, trud wspinaczki jakoś specjalnie nie dał mi się we znaki. Nie widzę zatem przeszkód żeby nie skoczyć sobie na Śnieżkę. Zresztą być w Karkonoszach po tylu latach i nie odwiedzić Królowej Sudetów. Pracownik schroniska wskazuje miejsce gdzie mogę na czas audiencji zostawić graty.
Łapię w dłoń kijek trekingowy i stosunkowo szybkim marszem, przechodzącym w marszobieg, a chwilami nawet w coś co bez mała nazwać można biegiem, ruszam ku szczytowi. Mijam kilku schodzących ze szczytu turystów, wyprzedzam paru idących pod górę. Mrożnie powietrze świdruje nos. Czasu mam sporo, nic mnie nie goni. Czemu zatem biegiem, a nie jak zdrowy na umyśle człowiek? Ot, taka moja mała irracjonalna fanaberia - znaleźć się na górze jak najszybciej i trochę się przy okazji zmęczyć. Przystaję na chwilę i dłonie wspierając na kolanach próbuję odrobinę odpocząć. Słońce wzeszło już wysoko ponad karkonoski grzbiet, więc moja pochylona sylwetka rzuca na śniegu wyraźny kontur. Prostuję się podążając wzrokiem po własnym cieniu, który niespodziewanie znajduje swoje przedłużenie między pióropuszami białych obłoków poniżej. Wokół tego wyprostowanego już cienia wyraźnie dostrzegam tęczową glorię - owiane legendą widmo Brockenu.
Na szczycie trudno przecisnąć się między wycelowanymi we wszystkie strony świata lufami nie wchodząc żadnej na linię ognia. Kolejne z dzisiejszych zjawisk - inwersja - przyciągnęła posiadaczy długich i jeszcze dłuższych obiektywów, wskutek czego wyniesiona ponad chmury wyspa kopuły szczytowej przypomina powieściową Nawaronę, z broniącymi do niej dostępu dziesiątkami dział. Wyciągam swoją wszystkomającą fotomałpkę pełną megapikseli, gigabajtów i innych teramożliwości. Wyciągam to dużo powiedziane. Wśród okupujących szczyt specjalistów wyglądam z tym produktem miniaturyzacji jak posiadaczka różowych kozaczków na Orlej Perci. Robię więc zdjęcia strzelając do plenerów z biodra, a właściwie niemalże z kieszeni. Po pstryknięciu wszystkiego co było do pstryknięcia wracam do schroniska na śniadanie.
[Akt II - Grzbietem] Choć terenowo szlak grzbietowy z natury jest mało urozmaicony, to na nudę narzekać nie można. Warunki pogodowe bowiem - typowe i bardzo karkonoskie, czyli bardzo zmienne. A co za tym idzie bajkowa sceneria zmienia się w tempie kolejki górskiej.
Wokół mnożą się powykręcane wiatrem i mrozem posągowe sylwetki białych karłowatych sosen, przyjmujących tyleż złowrogie, co fantazyjne formy, jak zatrzymane w bólu zaklęte ofiary Królowej Śniegu. Raz pośród tych białych postaci skrzą ostre promienie słońca. Chwilę potem scena pełna lodowych figur zaciąga się gęstą mleczną mgłą, jak kurtyną rozdzielającą kolejne akty barwnego słonecznego spektaklu, by po chwili świat znów rozbłysnął iskrami. I choć przedstawienie to ma dzisiaj wielu widzów, bo weekend ściągnął na karkonoski czerwony szlak sporą rzeszę turystów, to większość z nich sprawnie mija mnie na nartach, wskutek czego jedyną interakcją na jaką ich stać jest krótkie turystyczne - Cześć, częściej - Ahoj. Wzmaga to poczucie samotnego obcowania z nieprawdopodobnym teatrem zjawisk.
I znowu między białych aktorów wdziera się mgła. Tym razem tak gęsta, że zlewa się ze śniegiem pod stopami. Kiedy giną w niej ostatnie kontury krajobrazu przystaję na chwilę. Oczy, nie mogąc uchwycić ostrości, wędrują po otaczającej mnie bieli, szukając jakiegokolwiek punktu odniesienia. W poszarpanych ostrymi graniami górach wysokich śmiercionośna biała ciemność ucina zupełnie chęć marszu, zamykając alpinistów każdego z osobna, w białych rozświetlonych pudełkach. Ponieważ mam pod nogami wyraźnie ubitą ścieżkę i w tym miejscu nie grozi mi upadek w któryś z karkonoskich kotłów, ruszam ostrożnie dalej. Zresztą "ciemność" rozstępuje się chwilę potem i znowu podziwiać mogę otaczający mnie pejzaż.
Amfiteatr Śnieżnych Kotłów zimą to chyba największy turystyczny magnes regionu. Wobec tego i dziś ściągnęła tu cała masa widzów. Tego dnia jednak to urokliwe miejsce wzbogaciło się o kolejną atrakcję - otóż sanie, na których wędruje mój ekwipunek. Oczywiście przesadzam. Nie sposób konkurować z bajkową scenerią, jednak co rusz słyszę pomruki mijających mnie turystów i pstrykanie migawek potajemnie robionych zdjęć. Są i otwarcie przyznający się do zainteresowania. Jednego z nich proszę nawet żeby i moim aparatem zrobił pamiątkowe zdjęcie. Auto-fotografia całej postaci na tle otaczającego krajobrazu wykracza znacznie poza długość mojego ramienia.
[Akt III - Zachód] Opuszczam Śnieżne Kotły, kierując się dalej w stronę chylącego się już ku zachodowi słońca. Chmury coraz wyraźniej podkreślają granicę między górami a resztą świata, świat chowając w swoich śnieżnobiałych objęciach, a góry wynosząc powyżej. Mój dzisiejszy cel zbliża się coraz bardziej - schronisko na szczycie szrenickiej wyspy. Z Łabskiego Szczytu zdaje się dostępne na skróty po białej tafli obłoków. Właśnie dla takich widoków chodzi się po górach. Dzień kończy się równie bajkowo jak się zaczął. Schodzące ze sceny słońce podkreśla pomarańczowym blaskiem linię widnokręgu, a na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy... ale to już inne przedstawienie.
[Kurtyna]
Po 10 godzinach ewidentnie najpiękniej spędzonego do tej pory na GSS dnia docieram do schroniska. Jest i ciepły posiłek, i upragniona od kilku dni ciepła woda z prysznica. Wszystko to sprawia, że przebytej drogi zupełnie w nogach nie czuć. Wieczór spędzam czytając starą gazetę i porządkując notatki dziennika pokładowego. Kiedy wyczerpałem już zasób możliwie kreatywnych wieczornych zajęć, do pokoju wchodzi czterech, jak sami mówią wykończonych i "hardcore" mężczyzn. Z rozmowy wnioskuję, że przyszli ze Stogu Izerskiego (cel na jutro), i że to właśnie ta trasa przyprawiła ich o liczne skurcze i mnogość bóli. Hmmm... może rzeczywiście pójdę spać.
2011-01-23 "Zmęczenie" (05:50 - 14:00) Schronisko Szrenica -> PTTK Na Stogu Izerskim
Nie bardzo wiem jak ze Świeradowa-Zdroju wrócić mogę do cywilizacji, tym bardziej w niedzielę. Dlatego też nim dotknę czerwonej kropki w białej obwódce kończącej Główny Szlak Sudecki im. Kazimierza Orłowicza, a tym samym moją dwutygodniową wędrówkę, spędzę jeszcze jedną noc w górach - w schronisku na Stogu Izerskim. Góry Izerskie
Wchodzę do jadalni. Właściwie wchodzi biały zalodzony posąg, w którym ja stanowię jedynie coś na kształt bioendoszkieletu. Pytam o pokój, w odpowiedzi słysząc, że: "najtańszy jest za...". Trzeba przyznać, że gospodyni ze wzorową trafnością skategoryzowała klienta. Uśmiecham się i przytakuję, że właśnie to kryterium interesuje mnie najbardziej.
Nie bardzo wiem co mnie tak dzisiaj zmęczyło. Czy to, że ze Szrenicy wyskoczyłem bez śniadania, sądząc, że zjem coś w Szklarskiej Porębie (rano umknęło mi, że w niedzielę będzie to utrudnione). Czy izerska zamglona monotonia, towarzysząca mi przez cały niemal dzień. Chwilę... czy ja właśnie przeszedłem 350km? Może to po prostu ogólne zmęczenie materiału, które dało o sobie znać kiedy dotarło do mnie, że jutro już nigdzie nie idę, że to koniec wędrówki.
Wchodzę do pokoju, plecak zsuwa się na ziemię, ściągam kurtkę i padam bezwładnie na łóżko. Siedzę tak dłuższą chwilę, wzrok uwiesiwszy na wieszaku obok kurtki. Siedzę i dumam nad zjawiskiem siedzenia w zadumie. Buty nie mają siły rozwiązać się same, a ja nie mam siły ich do tego przekonywać. Nie stać mnie na żaden wysiłek ani fizyczny (jak chociażby podrapanie się po nosie), ani intelektualny (jak chociażby... podrapanie się po nosie). Kompletny brak interakcji ze światem.
Z letargu wyrywa mnie dopiero koncert orkiestry symfonicznej dochodzący z moich trzewi. Ponieważ pierwsza porcja obiadowa zdaje się nie zaspokoiła potrzeb wygłodniałej sfory muzyków, proszę o dokładkę. I widać wszedłem tym zamówieniem gospodyni poważnie na ambicję, bo to co po chwili otrzymałem, nie mogąc pomieścić na jednym talerzu przyniesiono mi na dwóch + półmisek z sałatkami. Pytam czy to normalna porcja. - Taka dla głodnych - odpowiada gospodyni, ewidentnie dumna ze swojego dzieła. Resztę dnia spędzam na drzemkach przerywanych sesjami nicnierobienia.
Wieczorem dzwonię jeszcze na ANKA, żeby ustalić możliwe kanały komunikacji dla teleportowania się do cywilizacji. A guzik cywilizacji... mam jeszcze trochę wolnego. Jadę do Pasterki, która tak bardzo przypadłą mi do gustu. Anka też się zapowiedziała, więc zrobimy sobie ferie zimowe. Chyba czas pogodzić się z faktem, że nigdy nie obronię tej mojej pracy magisterskiej.
2011-01-24 "Meta" (06:30 - 08:00) PTTK Na Stogu Izerskim -> Świeradów-Zdrój
Na pytanie "Po co chodzisz po górach" od lat odpowiada się "Bo są". Tak samo odpowiadają turyści beskidzcy, tatrzańscy, wspinacze, alpiniści i himalaiści. Głupie pytanie - "głupia" odpowiedź.
Bo jak niby wytłumaczyć "po co" komuś kto nie siedział nigdy wieczorem w opustoszałym schronisku nad mapą i kubkiem gorącej herbaty, gdy deszcz bębnił o szyby. Jak wytłumaczyć to komuś, kto nigdy nie doświadczył zapachu rześkiego górskiego poranka. Komuś, kogo nie obudził nigdy blask promieni słonecznych leniwie zaglądających nad ranem w zaspane jeszcze doliny albo kierdel owiec bezczelnie zaglądający do plecaków. Komuś, komu nie zdarzyło się dla przebudzenia wyskoczyć o świcie z namiotu wprost do górskiego jeziora. Ktoś taki nie wie nawet, że lodowata woda dzieli się na lodowatą i lodowatą bezgranicznie. Nie wie jak naprawdę smakuje gorąca herbata i kawałek czekolady. Albo komuś, kto nie miał okazji iść wąską ścieżką grani ponad chmurami wiedząc, że na drugim końcu liny jest jego przyjaciel, który w razie potrzeby wstawi się za nim u śmierci.
Jak komuś takiemu wytłumaczyć "po co" i po co w ogóle tłumaczyć. Zresztą ilu ludzi, tyle przyczyn. Dla widoków i przyrody. Dla przyjaciół i nowych znajomości. Żeby się zmęczyć albo odpocząć, oderwać od codzienności. Żeby zapomnieć o bólu albo odświeżyć w pamięci piękne wspomnienia. Żeby zdobywać szczyty i sławę, albo z czystej przyjemności, dla atmosfery górskich schronisk i wieczornych śpiewów przy ognisku. Dla prostoty zasad, bo każda decyzja odbija się szybko i bezkompromisowo na nas samych. Złe buty - otarcia, zła droga - wielogodzinne błądzenie. Wszystko jasne i "proste". Nie ma "zapomniałem", "nie wiedziałem" A na dole? Ile to razy dobro wynagradzano - złem, życzliwość - pogardą, a sumienną pracę - poniżeniem. W góry coś nas ciągnie - czymkolwiek to jest. Temu zaprzeczyć nie można.
- No dobra, a czemu zimą?! - Bo nie ma komarów.
|